Tuesday, August 11, 2015

Co nie zmieni się po wyborach?

   Wielkimi krokami zbliżają się zaplanowane na jesień tego roku wybory parlamentarne, po których najprawdopodobniej czeka nas spore przemeblowanie na rodzimej scenie politycznej. Na dzisiaj wszystko wygląda tak, że pytanie nie brzmi "kto wygra?", ale "jak wielka będzie różnica?". Kosmiczny jeszcze dwa lata temu scenariusz, w którym partia Kaczyńskiego samotnie zdobywa większość miejsc w nowym parlamencie zaczyna nabierać wyraźnych kształtów.

   Zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości najprawdopodobniej nie przyniesie takiego przełomu jakiego wszyscy oczekują. Jestem przekonany, że świat się nie zmieni, nie obudzimy się w żadnym "katolickim Iranie", ani nie będzie żadnej nowej jakości w nadwiślańskiej polityce. Choć co rusz słychać od zwolenników, że nareszcie uda się posprzątać ten burdel i zatrzymać falę postępującego rozluźnienia obyczajowego. Od przeciwników zaś dowiadujemy się, że spełnienie choćby części obietnic wyborczych zamieni nasz kraj w ruinę - pomimo świetnego zarządzania przez 8 ostatnich lat. Zresztą u tych drugich można zauważyć objawy dwójmyślenia, bo przecież nikt nie wytyka Ewie Kopacz absurdalnych obietnic tak jak wytyka Beacie Szydło, a nie oszukujmy się, w wyścigu po serca wyborców obie strony już dawno porzuciły choćby pozory liczenia się ze zdrowym rozsądkiem.

   Odłóżmy na chwilę rozważania na temat wewnętrznych spraw kraju. Wielu - zwłaszcza okopanych na bardziej radykalnych pozycjach - wskazuje, że PiS jest w istocie tylko "waszyngtońską agenturą", przeciwstawiając jemu PO i mainstreamową (choć nie tylko) lewicę jako "brukselską agenturę". Są to raczej nieusprawiedliwione próby uproszczania rzeczywistości na rzecz internetowych trolli, którzy nagle - po przeczytaniu 3 artykułów na niezależna.pl - stali się instant ekspertami od wszystkiego. Podobnie jak dla innych - czerpiących codzienne informacje z telewizji - stworzono, nieprawdziwe skróty myślowe: Putin = Hitler, Orban = przynajmniej Horthy/ Mussolini.

   Rozprawiając się z pierwszym mitem, nawet jeśli PiS faktycznie częściej dystansuje się od nadmiernej integracji europejskiej, warto zauważyć, że przecież traktat lizboński podpisał właśnie prezydent Lech Kaczyński, a w latach 2005-07 nie było żadnego poważnego weta ze strony polityków tej partii wobec UE. Wszelkie kontestacje brukselskiego kierunku przez członków największej siły opozycyjnej (jeszcze) obliczone są raczej na konsolidacje żelaznego elektoratu, niż na faktyczną walkę z unijną jednością. Tak jak ciężko zauważyć jakieś jawnie antyamerykańskie działania PO. Szczerze mówiąc ostatnia dekada w polskiej polityce międzynarodowej to rzecz, którą w ogóle ciężko zauważyć. Tak zwane "płynięcie w głównym nurcie" uskuteczniane przez Platformę od 8 lat, sprowadza się mniej więcej do sytuowania naszego kraju jako peryferyjnej bananowej republiki będącej w istocie rzeczy jedynie satelitą - a może i kolonią? - Niemiec. Radosław Sikorski jako minister spraw zagranicznych za swoją "pracę" powinien dostać przynajmniej dożywotni zakaz sprawowania jakichkolwiek funkcji państwowych. Oprócz żenującego "Obama-wanna-be" stylu (zamawianie pizzy itp.) i tragicznego występu na taśmach (wypowiedzi przekreślające w zasadzie swój dorobek, bo "robiących laskę Stanom Zjednoczonym" należy szukać chyba głównie w MSZ), minister Sikorski ośmieszył choćby strzępy własnej polityki zagranicznej, wspominanym przeze mnie nie po raz pierwszy, tweetem (nawiasem mówiąc "tweeterowa dyplomacja" godna państwa "istniejącego teoretycznie"). Gdy rozpoczął się Majdan ówczesny minister spraw zagranicznych krytykował Kaczyńskiego za obietnice pomocy Ukrainie, po czym w ciągu kilku dni/tygodni sam stał się zajadłym adwersarzem twardej polityki wobec Kremla... jak tylko okazało się, że Brukselskie elity podejmą jednak próbę wyciągnięcia Kijowa z orbity wpływów Moskwy. Jak mawia mój kumpel - takich wiernopoddańczych gestów nie było nawet w PRL za głębokiego stalinizmu.

   Śmiech przez łzy wzbudza fakt jak szybko polska delegacja przestała być zapraszana na jakiekolwiek szczyty dotyczące sytuacji za NASZĄ wschodnią granicą. Przecież jesteśmy, do diabła, prawie 40 milionowym narodem, który choćby ze względu na swoje położenie powinien odgrywać rolę naturalnego lidera w regionie, a jak to wygląda w praktyce? Trójkąt wyszehradzki już praktycznie nie żyje, stosunki bilateralne ze Słowacją i Czechami praktycznie zamarły jeżeli chodzi o coś więcej niż wymiana kulturalna i przygraniczne festyny. Z Litwą chyba gorzej było tylko w dwudziestoleciu międzywojennym, lodowate relacje z Białorusią można jeszcze wybaczyć biorąc pod uwagę, iż kraj ten jest w zasadzie skazany na ostracyzm  w świecie "zachodniej cywilizacji". Upaść na kolana i płakać - to zaś pozostaje jeżeli chodzi o relacje z Budapesztem. Podczas ostatniej wizyty Orbana szefowa rządu "przywoływała go do porządku" przed kamerami,a Jarosław Kaczyński nawet nie chciał się z nim spotkać. To pokazuje jak wielka jest ignorancja, krótkowzroczność i zaślepienie rodzimej klasy politycznej. Chciałbym usłyszeć choć jeden konkret dlaczego tak się wydarzyło. Orban podpisuje się przecież pod wszystkimi sankcjami wobec Rosji. Wystarczyło jednak by postawił się kilka razy Angeli Merkel (słynne zapytanie czy kanclerz ma zamiar przysłać do Budapesztu czołgi, bo "w tym Niemcy mają doświadczenie") i kilka razy zapytał o sens wstrzymywania wymiany handlowej z Moskwą by do "lokalnych kacyków" w Warszawie przyszły instrukcje z Berlina jak obchodzić się z unijnym "Bad Boyem".

   Stosunki z Ukrainą to zaś temat na zupełnie inny wpis, ale wydaje się, że nie wyczerpuje go żadna z dominujących narracji. Mainstreamowe pokazywanie Ukrainy po Majdanie jako kraju, który podnosi się z popiołów i stawia bohaterski opór barbarzyńcom ze wschodu jest tak bliski prawdzie jak stwierdzenie, że piszący te słowa ma uśmiech jak George Clooney. Nie wydaje się też by bliższy prawdzie był obraz kreowany w sieci przez rodzimych radykałów, jakoby Ukraina była zarządzana przez faszystów i banderowców, a prawy sektor rządził duszami za naszą wschodnią granicą (ledwie kilka procent poparcia), gdzie mieszkają tylko zrusyfikowani Polacy, albo spolonizowani Rosjanie, bo przecież "coś takiego jak naród ukraiński nawet nie istnieje". Prawda leży bardziej po środku. W Kijowie zasiadają nieudolni technokraci, którzy zarządzają krajem upadłym, istniejącym wciąż tylko dzięki pomocy z zewnątrz (z Brukseli, Waszyngtonu i z pieniędzy, które wysyłają swoim rodzinom rozsiani po Unii gastarbeiterzy).

   Czy zatem jesteśmy skazani na wariant przyjaźni z Rosją kosztem Ukrainy? Ten scenariusz jest po pierwszy niemożliwy do zrealizowania, a po drugie pozbawiony sensu. Prawicowe portale, na których można przeczytać peany pochwalne dla Putina jako jedynego obrońcy wartości w świecie zgorszenia i "genederów" (hahaha) nie chcą zauważyć faktu, że dla Moskwy nie ma czegoś takiego jak "partnerskie stosunki z Polską". W słowniku kremlowskich elit takiego zwrotu NIE MA. Oczywiście ciężko jest udowodnić, że ten termin istnieje jakkolwiek w świadomości naszych zachodnich sojuszników, ale zapędy Niemiec cały czas są temperowane przez kraje anglosaskie (Wielka Brytania + USA). Chociaż im też dajemy się dymać jak tania dziwka (15 milionów dolarów za więzienia CIA, w których prawdopodobnie odbywały się sceny zgodne raczej ze standardami białoruskimi to mniej niż w ciągu roku zarabia... Gareth Bale), to wątpię żeby nasz kraj wyglądał tak jak teraz gdybyśmy obrali prowschodni kierunek polityki zagranicznej. Poza tym nieufność wobec drugiej strony występuje nie tylko po stronie Polskiej, przecież to w rosyjskiej telewizji przedstawiany jest obraz mieszkańców naszego kraju jako kłótliwych pachołków zachodu i zdrajców Słowiańszczyzny. Żeby nie być naiwnym idealistą trzeba jednak jasno zaznaczyć USA dały Moskwie przykład jak gwałcić prawo międzynarodowe. Waszyngton - zwłaszcza za prezydentury Busha uznawał za fakt oczywisty, że sam stanowi prawo, stąd mamy ciężkie do wytłumaczenia interwencje w Iraku, Afganistanie, utworzenie Kosowa. Choć korzeni tego ostatniego należy szukać już w czasach Clintona, kiedy to wojska NATO wzięły aktywny udział w wojnie na Bałkanach w imię "praw człowieka" i - przede wszystkim - prestiżu USA, które zostały w latach 90 jedynym mocarstwem globalnym i zapragnęły pełnić rolę "policjanta świata". Biedny Clinton nie załatwił pokoju na Bliskim Wschodzie, więc postanowił spróbować szczęścia w innym - ogarniętym nacjonalistycznym szale - kotle. Efekty mamy do dzisiaj - obok Naddniestrza - Kosowo to chyba największy kanał przerzutowy wszystkiego co nielegalne do Europy. Przy tych niechlubnych kartach amerykańskiej polityki zagranicznej, "zielone ludziki" na Krymie jawią się być o wiele sensowniejszą interwencją. Nie może być dłużej tak, że polscy politycy do największego z naszych sąsiadów nawet nie jeżdżą i udają, że go nie widzą, a jeśli już to jako jakiś wschodnich barbarzyńców.  Warto jednak pamiętać - bez zgody przełożonych naszych lokalnych elit do żadnego zbliżenia z Kremlem, a cierpliwość zachodu wobec posunięć Moskwy skończyła się wraz z awanturą na Ukrainie.

   Apeluję o rozsądek raz jeszcze - pamiętajmy, że nie tak dawno temu zachodnie elity proponowały przecież reset w stosunkach z Rosją i nawet jeżeli było to tylko działanie na pokaz mające zapewnić zachodowi trochę czasu na wprowadzenie swojego planu (coś dla fanów reptilian), to ciężko uwierzyć, żeby Putin nie zdawał sobie z tego sprawy. Zresztą w dobie przedmajdanowej polityki uległości względem Kremla dochodziło do wielu zgrzytów, choćby bliski nam przykład nie oddania i zniszczenia wraku prezydenckiego Tupolewa, który nawet jeżeli rozbił się z winy pilotów (na co wiele wskazuje), powinien był być udostępniony stronie polskiej przy absolutnym minimum dobrej woli. Politycy PO dali wtedy kolejny popis swojej skuteczności na arenie międzynarodowej, o sprawie przypomnieli sobie dopiero... po Majdanie, wcześniej nie było tematu! Swoją drogą zastanawiające jest dla mnie jak ze sprawy zwrotu wraku samolotu można było zrobić tak absurdalną kłótnię, w sensie, chciałbym poznać choć jeden argument w obronie tezy, dlaczego nie warto było domagać się od Rosjan zwrotu naszej własności, posiadającej tak symboliczne (dla wielu) znaczenie. Z przykładów nieco odleglejszych warto wspomnieć o blokowaniu budowy elektrowni atomowej w Bułgarii przez ekologów finansowanych przez... nawet nie chce mi się kończyć tego zdania.

   Głównym grzechem nadwiślańskich elit jest postkolonialna mentalność, która nie znosi choćby zadawania pytań o sens jakichkolwiek działań, które mogłyby dzisiaj poddać pod wątpliwość naszą ślepą wierność wobec zachodu. Nie chodzi nawet o to, że mamy jutro wystąpić z Unii, a pojutrze zasilić BRICS, chodzi o fakt, że poddanie pod wątpliwość jakiejkolwiek instrukcji "z góry" natychmiast wywołuje szaleńczy gniew tzw. autorytetów w większości krzyczących tak jakby umiejętność samodzielnego myślenia była dla nich powodem do wstydu. Innym objawem peryferyjności klasy rządzącej krajem jest fakt zadowalania się mało istotnym, głównie prestiżowymi, stanowiskami w unijnym aparacie biurokratycznym. Oglądając telewizje, słuchając TOKFM czy czytając pismo/portal Tomasza Lisa można by uwierzyć, że Buzek czy Tusk na brukselskich posadkach są europejskimi półbogami i ukoronowaniem naszej drogi jaką przebyliśmy po 1945 roku. Żeby udowodnić jak niewiele takie myślenie ma wspólnego z rzeczywistością proponuję zapytać kogoś o jakiegokolwiek innego przewodniczącego parlamentu europejskiego. Zadowalamy się poklepywaniem po plecach rezygnując z własnego interesu narodowego. Czytając ostatnio książkę o Korei Północnej natrafiłem na zdanie mówiące o tym, że Kim Ir Sen zaszedł tak daleko bo potrafił odróżniać stanowiska z realną władzą od tych, które mają tylko prestiżowe znaczenie, zresztą to w zasadzie po II wojnie światowej był scenariusz we większości krajów demokracji ludowej, gdzie początkowo politycy o zabarwieniu wolnościowym nie raz zasiadali na wysokich stanowiskach państwowych, pozbawionych jednak realnej władzy. Szkoda, że nasze elity nie posiadły tej umiejętności.

   Od czasu wejścia do Unii Europejskiej nie ma już naszej polityki międzynarodowej, swoje osobiste wizje próbował jeszcze realizować  Aleksander Kwaśniewski w trakcie przemian na Ukrainy z połowy zeszłej dekady, a także Lech Kaczyński organizując przylot do ogarniętej wojny Gruzją. Prawdopodobnie zatrzymał on wtedy rosyjskie czołgi - w dłuższej perspektywie czasu warto jednak zauważyć, że w końcu ekipa Saakaszwilego i tak straciła władze, a Abchazja i Osetia Południowa wciąż pozostają poza jurysdykcją Tbilisi - czy wstrzymując się z ratyfikacją traktatu lizbońskiego, co rozpalało do czerwoności polityków PO i dziennikarzy telewizyjnych, "No bo jak to?! My będziemy uwsteczniać Unię?! My wiemy lepiej niż Bruksela?!". Warto przypomnieć okoliczności, Lech Kaczyński chciał by podpisanie dokumentu było aktem jednogłośnym w całej Europie, a w Irlandii odrzucono akt w pierwszy referendum. Ówczesny prezydent w końcu się ugiął, nie sposób nie uśmiechnąć się jednak myśląc o tym jak wygląda jednomyślność w UE - "głosujmy do bólu nad jednym świstkiem, a tych co nie chcą podnieść ręki nazwijmy czarną owcą".

   W 2015 roku Polska jest krajem w II lidze polityki międzynarodowej nawet w Europie, nie mówiąc o świecie. Trzymając się analogii piłkarskiej, w globalnych rozgrywkach walczymy by nie spaść do okręgówki. Niestety na horyzoncie brak chociażby spójnej wizji na temat tego jaka powinna być nasza rola nawet w najbliższym sąsiedztwie czy UE. Rodzimi politycy brak kompetencji próbują tuszować dobrą miną i zdjęciami z Cameronem czy Merkel.