Sunday, September 13, 2015

Nowych dróg! Tu i teraz!

    Konflikt na Ukrainie chyba ostatecznie przechodzi już w kolejną (drugą, trzecią?) fazę. Zamiast szalejących płomieni ogniska mamy lekko żarzący się krąg. Kreml do mistrzostwa opanował już tę strategię, wcześniej - wspomnieć Naddniestrze czy zbuntowane gruzińskie prowincje. Wygląda na to, przyznaje to już nawet Arsenij Jaceniuk, że (dziwna) wojna będzie trwać być może całe pokolenia.


    Wielokrotnie nawoływałem w tym miejscu do twardszego kursu wobec Kremla, psioczyłem na uległość zachodnich elit, które wzorem Chamberlaina przed II wojną światową, cieszyły się kolejnymi świstkami papieru zwanymi hucznie planami rozwiązania konfliktu. Po niecałych dwóch latach od rozpoczęcia Euromajdanu Angela Merkel na myśl o tym, że miałaby podejmować kolejną próbę mediacji między Moskwa a Kijowem pewnie wolałaby zejść do najgłębszej z kopalń w Zagłębiu Saary. Od początku zresztą widać było, że kanclerz Niemiec jak i prezydent Francji czy premier Wielkiej Brytanii woleliby uniknąć całego zamieszania. Wyraźnie działali będąc między młotem a kowadłem - w tych rolach tamtejsza finansjera kontra opinia publiczna.


    Rzucało się w oczy, że pomoc dla Ukrainy była symboliczna w stosunku do potrzeb. Niechęć do wysyłania wojska, a nawet do sprzedaży broni owocuje dzisiaj tym, że konfliktu nie uda rozwiązać się w przewidywalnej perspektywie czasu. Unijna jedność kolejny raz okazała się raczej pobożnym życzeniem, kraje południa nie widziały potrzeby by nawet stwarzać pozory działania, zaś bardziej doświadczone moskiewską dominacją kraje wschodu błagały o jakiekolwiek zaangażowanie w -  słusznej - obawie przed groźnym precedensem zmieniania granic w regionie. O tym, że historia lubi się powtarzać nie trzeba nikogo przekonywać, w latach 30 Francja podpisała z Hitlerem układ w myśl, którego zachodnia rubież jego państwa miała być nienaruszalna. Ani słowem nie wspomniano jednak o wschodniej - skutki wszyscy znamy. Nie jest trudno doszukać się paraleli pomiędzy Niemcami, którzy w wyniku traktatu wersalskiego znaleźli się w Czechosłowacji czy Polsce, a Rosjanami zamieszkującymi po upadku ZSRR zachodnie - byłe już - republiki radzieckie.


    Wracając do dzisiejszych spraw, w swojej natrętnej - często przybierającej absurdalny rozmiar - rusofobicznej propagandzie media posunęły się już bardzo daleko. Podobnie zresztą Władymir Putin, który grając na sentymentach narodu, nakręca pozbawioną fundamentu politykę imperialną. Gospodarz Kremla zdając sobie sprawę z tego, że Zachód nigdy nie zdecyduje się na otwartą interwencje dociska śrubę, czego ofiarą padają jego poddani (pasuje zdecydowanie bardziej niż społeczeństwo) zmuszani do większego wysiłku. Ograniczone sankcje są pozbawione sensu, skoro żywność objętą embargiem Rosja może kupić za pośrednictwem swoich przyjaźniej nastawionych sąsiadów, a w świecie globalizacji również ograniczenia w sprzedaży dóbr luksusowych brzmią absurdalnie. Najważniejsze zaś surowce energetyczne żyją swoim życiem jak gdyby wojna dla nich nigdy nie wybuchła.


    Co więcej Unia Europejska w tym momencie walczy już na kilku frontach. Wciąż pogrążona w kryzysie jest Grecja, a i w pozostałych państwach ciężko powiedzieć, że gospodarki rosną w zawrotnym tempie. Zaś niespodziewanym gromem stała się sprawa exodusu Syryjczyków, która doprowadziła już do tego, że prominentny eurokrata Martin Schulz w niemieckiej ZDF grozi użyciem siły wobec państw niechętnych przyjęciu uchodźców. Ja osobiście nie wiem czy jestem bardziej zażenowany czy zaszokowany, ale przecież od dawna już piszę, że UE jako coś więcej niż układ gospodarczy jest pozbawiona sensu. Z niepokojem obserwuje również wzrost nastrojów nacjonalistycznych, które - wbrew rachunkom rodzimych "patriotów" - uderzą nie tylko w przybyszów z innych regionów świata, ale również w naszych rodaków mieszkających zagranicą. Czy taki David Cameron serio wierzy w swoje słowa, gdy mówi, że Polacy zabierają pracę Brytyjczykom? Czy rodzimy Anglik byłby chętny do pracy za najniższą krajową na zmywaku czy w hotelu? Wszyscy znamy odpowiedź. Kiedy kilka lat temu w Hiszpanii trwał bunt młodych na transparentach wypisane były hasła o 1000 euro jako głodowej pensji. U nas 1000 euro to pensja, na którą wiele osób po cichu liczy w głębi ducha, kiedy idzie na studia i niech nikt mi nie mówi, że życie w Kordobie jest droższe niż we Wrocławiu, bo oprócz tego, że Hiszpania jest producentem warzyw na całą Europę, to jeszcze zakładam, że kaloryfery odkręcają może na tydzień w roku a może wcale. Na marginesie dodam, że we Francji w przedwyborczych sondażach prowadzi pani Marine Le Pen, jej ewentualne zwycięstwo może zatrząsnąć Unią w posadach o wiele, bardziej niż kolejne kryzysy.


    Rosja zaś ze swojej strony wykonała gest pojednawczy wysyłając wojska do Syrii. U nas nie podjęto nawet debaty w tej sprawie. Mówimy o przyjmowaniu uchodźców nie mając żadnego planu rozwiązania konfliktu tam na miejscu, a przecież każdy wie, że tego nie da się załatwić dobrą wolą i nakłanianiem ISIS i Asada do rozmów. Z dwojga złego, lepiej mieć u swoich bram świeckiego dyktatora niż fundamentalistów, po których ciężko spodziewać się by zdecydowali się żyć w przyjaźni i pokoju. 90% tych, którzy dzisiaj byliby gotowi umierać za przyjęciem uchodźców (albo chociaż wstawić przejrzystą infografikę na fejsbuku) nie wyobraża sobie zapewne wysyłania naszych wojsk, a wśród nich jakiś procent stanowią pewnie i tacy, którzy kazaliby zadać sobie pytanie czy nie lepiej byłoby rozwiązać siły zbrojne, a zaoszczędzone pieniądze rozdać na rozwój kultury i macbooka dla każdego. Nie ma prostych recept na syryjski problem, ale pewne jest jedno - przyjmowanie uchodźców samo nie rozwiąże tego węzła gordyjskiego.


    Gdzie w tej układance jest miejsce Warszawy? Oberwali nasi rolnicy i przedsiębiorcy, a mało tego nie mogliśmy nawet sprzedać broni. Nie mówimy przecież o eksporcie dla jakiegoś afrykańskiego watażki dokonującego ludobójstw. Mówimy o jednym z najbliżej spokrewnionych narodów, naszym sąsiedzie, który postanowił wyrwać się spod moskiewskiej kurateli. Takie zamówienia mogłyby przecież pomóc napędzić rodzimą gospodarkę. Oczywiście pełna zgoda, że o wiele lepiej byłoby gdybyśmy mogli sprzedawać nowoczesne technologie, ale w sytuacji, w której jest nasz kraj nie wolno wybrzydzać. Podobnie jak na solidarność energetyczną tak i na to nie ma zgody "z góry".


    Wielokrotnie w tym miejscu podkreślałem również swoje przywiązanie do demokracji i wolności - nawet jeżeli zachodni sposób jej pojmowania nie zawsze wyczerpuje nasze wyobrażenia. Wbrew uproszczeniom korwinistów i narodowców demokracja jest dobrem. Łatwo jest wychwalać Rosję czy Chiny siedząc sobie w mieszkanku i mając możliwość korzystania choćby z nieograniczonego internetu. Ciekaw jestem czy gdyby po "Putinie" przyszedł inny wódz, który miałby inny pogląd i odgórnie narzucał go naszym zatwardziałym prawicowcom to czy równie chętnie mówili by o przewadze rządów autorytarnych. Przykład PRL pokazuje, że oczywiście nie. I choć nasza demokracja wciąż pozostaje cyrkiem zarządzanym z zewnątrz to społeczeństwo obywatelskie zdolne do rozliczania polityków z ich obietnic i do artykułowania własnych wymagań właśnie dorasta. Jeszcze jedno, dwa pokolenia i jestem spokojny, że przynajmniej o takich żenujących rządach jak te PO będziemy mogli zapomnieć. Co oczywiście nie znaczy, że mamy biernie czekać aż ten dzień nadejdzie. Bynajmniej! Naszą rolą, rolą społeczeństwa jest wymuszanie na klasie politycznej realnych i samodzielnych działań, wspieranie ruchów oddolnych i eliminacja przyspawanych do stołków elementów partyjnego betonu, a także autorytetów medialnych, które o samodzielnym myśleniu dawno zapomniały (nie mówię oczywiście o fizycznej eliminacji, ale o marginalizacji w życiu publicznym).


    Odszedłem od głównego wątku, ale nie przez przypadek, bo choć w idealnym świecie zachód szybko i sprawnie przeprowadziłby akcje pomocy Ukrainie to w rzeczywistości od początku konfliktu jak na dłoni widać, że zdeterminowana jest tylko jedna strona. Ponad to Polska, jak największy sąsiad Kijowa w UE i potencjalny lider regionu jest w zasadzie zepchnięta na margines do roli co najwyżej potakiwacza. Wszyscy pamiętamy żeby wyzbyć się jakichkolwiek ambicji międzynarodowych, tfu to znaczy "niepotrzebnie nie wychodzić przed szereg"! Wobec tego warto byłoby przewartościować politykę wobec wschodniego sąsiada i spróbować wyrwać dla siebie jakieś korzyści (niższa cena gazu chociażby) w zamian za poparcie dla Moskwy na brukselskich salonach. To z czym kraje zachodu nigdy nie miały problemów - Realpolitik. Tym bardziej, że już niedługo po dnie Bałtyku gaz popłynie przez Nord Stream II, o czym ten typowy Janusz i Grażyna nie wiedzą, bo "we wiadomościach tylko o uchodźcach było". Widać wyraźnie, że wojna na wschodnich rubieżach Ukrainy ze śmiertelną powagą jest traktowana tylko w naszym regionie. Dla Putina wygodniej by było, gdyby Polska zajęła bardziej otwarte stanowisko, z krajów mocno opowiadających się za twardą polityką wobec Kremla miałby już do "przekabacenia" tylko bałtyckie republiki i byłą Czechosłowację. Jest to ważne tym bardziej, że wygląda na to, iż deal został już między wielkimi zatwierdzony i teraz zostało tylko zmiękczać postawę innych. Chyba, że gospodarz Kremla nie jest zainteresowany rozwiązywaniem sytuacji i woli podgrzewać konflikt w nieskończoność, ale w takim wypadku sam kręci na siebie bata, bo to wiąże się z ciągłymi wydatkami, większymi niż w wypadku Abchazji, Osetii czy Naddniestrza.


    Pamiętajmy cały czas: dla Moskwy nie ma czegoś takiego jak partnerstwo z Polską, ale sytuacja z wspomnianym wyżej gazociągiem powinna jednak otworzyć oczy, każdemu odpowiedzialnemu politykowi i dziennikarzowi - nie wolno zaprzestać poszukiwań alternatywnych kierunków rozwoju kontaktów zagranicznych. Dlatego choć trzeba próbować z Rosją prowadzić dialog i wyciągać z tego jak najwięcej, to nie może on nigdy mieć najwyższego priorytetu, musimy mieć oparcie w strukturach zachodu, ale musimy też pogłębiać dogadywać się z innymi graczami. W mojej głowie do rangi symbolu urosło, że na szczycie szefów rządów państw Europy Środkowo-Wschodniej i Chin, w ubiegłym roku w Belgradzie, Polska (jako jedyny z 16 krajów) nie wysłała premiera - pani Kopacz była zajęta PRZYGOTOWANIAMI do odbywającego się KILKA DNI PÓŹNIEJ szczytu Unii.


    Skutkiem dogadania się z Moskwą musi być - niestety - okrojenie terytorialne Ukrainy, a także odłożenie - na nieokreślony czas - europejskich aspiracji Kijowa na bok. Winy za to nie będzie ponosić w żadnym wypadku Polska. Krym jest już stracony i nikt poważny nie będzie żądał od Rosji jego zwrotu. Oddanie jakiejkolwiek części reszty terytorium Moskwie, bądź faktyczny podział na dwa państwa przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego. Nie jest niemożliwy scenariusz, w którym w takim wypadku władzę w Kijowie objęliby faszyści. Dzisiaj faktyczny wpływ prawego sektora jest ograniczony. Polska prawica zdecydowanie przesadza, wszelkie gesty tolerowania tego typu zachowań jakiegoś marginesu społeczeństwa są zrozumiałe, władza centralna jest zbyt słaba by prowadzić wojnę na kilku frontach (zwłaszcza jeżeli jedna z nich nie jest metaforyczna). Idealny scenariusz byłby taki, że Krym zostaje przy Rosji, a w następnych wyborach do Kijowa wraca polityki promoskiewski. Problemem pozostaje tylko czy taki prezydent mógłby zostać zaakceptowany przez społeczeństwo. Najważniejsze dla nas by sytuacja za wschodnią granicą była możliwe jak najstabilniejsza, nawet za cenę "honoru". Ci, którzy najgłośniej zawyliby z oburzenia nad utratą honoru zazwyczaj na co dzień wycierają sobie nim gęby.


    Tylko kto w Polsce mógłby się podjąć takiego zadania? Jak widzom Faktów i Wiadomości wytłumaczyć teraz ten deal? Ewa Kopacz jest postacią, przez którą na kilka miesięcy przestałem zupełnie śledzić politykę. Każde przemówienie tym samym łamiącym się głosem i w kółko te same sentencje o PiSie dzielącym Polaków. Kiedyś taki język działaczy PO był po prostu irytujące, ciągłe zasłanianie własnej pustki programowej widmem opozycji. Teraz męczący bardziej niż kiedykolwiek, bo widać, że robią to pomimo, iż w sondażach notowania lecą na łeb na szyję, a Bronisław Komorowski przegrał nawet w obliczu przyznanego mu ad hoc, w środku czerwca, tytułu człowieka roku (na marginesie, ciekawe kiedy w Wyborczej robią podsumowanie ostatnich 12 miesięcy, w połowie września?) Ewa Kopacz nie jest politykiem samodzielnym, zaś Platforma wypełnia wolę Berlina/ Brukseli widać to było wyraźnie przy okazji wspomnianego już Euromajdanu.


    Niestety cudów nie należy spodziewać się po ewentualnym rządzie PiS (choć wydaje się, że gorzej być nie może). Wątpię by formacja była zdolna do przeskoczenia własnych uprzedzeń i fobii. Na prawicy wciąż większe wpływy ma taki Błaszczak niż Gowin, a szkoda! Pytanie zależy również od tego, czy Jarosław Kaczyński wzniesie się ponad osobisty uraz, bo choć nie odrzucałbym od razu myśli, że Beata Szydło może mieć swój autorski program, to jednak większość w sejmie będzie w rękach Prezesa. Będzie on cenzorem prac rządu. Wszystko wskazuje na to, że PiS dalej będzie raczej brnąć w budowę antyrosyjskiego sojuszu, potwierdzeniem tej tezy może być fakt sposobu w jaki potraktował on Orbana, który przypomnę jeszcze raz: nie wyłamuje się z sankcji, po prostu zadaje pytania.


    Dodatkowo od katastrofy smoleńskiej minęło już 5 lat, a w polityce to wieczność. Wiadomo, że położyliśmy śledztwo i winna temu jest tylko i wyłącznie Platforma, sprawa ta dobitnie jak żadna inna pokazała nasze miejsce w szeregu: gdzieś obok Ekwadoru i Togo. Dzisiaj jednak już nie cofniemy czasu, ta sprawa jest stracona. Wydaje się, że nawet w PiSie zdają sobie z tego sprawę - oby tak było - i powoli, rakiem działacze partii wycofują się ze swoich buńczucznych zapowiedzi - robiąc to niejako przy okazji kampanii wyborczej. Nie mówiąc o tym, że nie wolno kształtować naszych relacji przez pryzmat doznanych kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu krzywd, bo wtedy nikomu nie moglibyśmy podać ręki, ani Niemcom, ani Ukraińcom, ani Rosjanom, ani tym bardziej zgniłemu zachodowi. Tymczasem przy okazji imigrantów odżył w prawicowym internecie temat odsieczy wiedeńskiej, serio? Serio ludzie?


    O innych ugrupowaniach szkoda zaś pisać. Lewica czy Nowoczesna (PL) będą kontynuować rolę bezwolnego narzędzia w rękach brukselskich polityków. Niewiadomą jest ewentualne zachowanie w sprawach zagranicznych partii Korwin, bo choć jak tutaj piszę byłbym gotów dobijać deal z Rosją to jednak trzeba pamiętać, że nie może być mowy o żadnej zmianie sojuszy. Z jakiejkolwiek analizy wyłączyć można zarówno PSL jak i inicjatywę Kukiza jako formacje niepoważne.


    Polsce brakuje debaty nad możliwymi kierunkami polityki zagranicznej! Jak ryba wody potrzebujemy otwartej rozmowy, wyłożenia argumentów i chłodnej analizy. To co nam się proponuje w zamian to nic więcej jak dogmatyczne pieniactwo. Nie wiem tylko czy przyczyną tej umysłowej impotencji dziennikarzy i klasy rządzącej jest chciwość czy faktyczne ograniczenia ich możliwości intelektualnych. Zakończę cytatem z ostatniego numeru Nowej Konfederacji "w okres przesileń geopolitycznych i gospodarczych wchodzimy z „państwem istniejącym tylko teoretycznie”: niezdolnym ani do definiowania, ani do realizowania interesu publicznego". Koniec kropka.

Wednesday, September 9, 2015

Syryjscy uchodźcy

   Przyszedł dzień, że strach zaglądać na facebooka, bo nagle okazuje się, że tracisz resztki szacunku do innych ludzi. Na jednym z fanpejdży ponad 2000 lajków dostała grafika, która zrównała falę uchodźców z Bliskiego Wschodu do Polaków na przestrzeni dziejów - to kolejny krok w rodzimej pedagogice wstydu. Wychodzą z nas ciągle kompleksy postkolonialne - nazwane przez naszego byłego ministra "murzyńskością". Zawsze musimy się bić i oskarżać o zło świata, to my zabijaliśmy Żydów, II RP była państwem totalitarnym, nasza wina! Nasza wina! Tymczasem zazwyczaj wychodzi po prostu ignorancja i niewiedza.


    Na grafice zaznaczeni są ci, którzy uciekali w wyniku zaborów, wojen napoleońskich czy po powstaniach XIX wiecznych. Wystarczy wziąć do ręki książki od historii. 200 lat temu pojęcie narodu dopiero raczkowało, a Polakiem to się mógł czuć pan co miał gospodarstwo wielkości powiatu, chłop co u niego w polu tyrał miał to gdzieś jak go nazwą, a ten chłop stanowił lwią część całej ludności. Po powstaniach nie było exodusu setek tysięcy, tzw. Wielka Emigracja to była głównie inteligencja, a prości ludzie - znacząca większość - dalej żyła rytmem, który wyznaczała natura i praca na roli u swojego pana - tym razem pruskiego junkra czy rosyjskiego bojara. Ucieczki wielu imigrantów za Ocean w okresie do I wojny światowej nie ma nawet sensu brać pod uwagę jako, że USA to w końcu kraj zbudowany przez imigrantów nie tylko z Anglii, wspomnieć tylko Włochów, Irlandczyków czy Chińczyków, przy nich nasza Polonia wygląda bardzo skromnie. Również często przytaczany argument o rodakach w Iranie jest całkowicie chybiony - po pierwsze za całą operacje zapłaciliśmy w wyniku umowy z Londynem, po drugie ZSRR pozbywał się niewygodnej mniejszości w okresie, w którym hitlerowskie wojska gromiły Armię Czerwoną, zaś Wielka Brytania rozpaczliwe potrzebowała rekruta do walk w Afryce Północnej, gdzie osławiony Afrikakorps Erwina Rommla parł ku Suezowi. Ucieczki w okresie komuny to ponownie raczej wyjazdy ludzi lepiej uposażonych, nie zaś fala ludności. Szukając informacji natrafiłem na liczbę 1 miliona w ciągu 40 lat PRL, przy czym trzeba wziąć sobie poprawkę, gdyż w gorącym okresie 1968 uciekali główni Żydzi, zaś duża część tej liczby to uciekinierzy ze Śląska do RFN, którzy Polakami byli na papierze.


    Można się natomiast zgodzić, że upadek PRL i emigracja zarobkowa to w dużej mierze niestety eksport polskiej hołoty, ale ci, którzy mają tak wrażliwe serca na biednych Syryjczyków, nie zastanawiają się, że rodacy wyjeżdżają najczęściej z obszarów o wysokim strukturalnym bezrobociu, gdzie nikt nie pokazywał ludziom nawet jak można lepiej zadbać o swoje życie. Na wsiach wciąż często obecne jest myślenie rodziców "Po co ci curuś te studia, Marek nasz sąsiad ma syna co ma gospodarkę, zostań tutaj". Nie mówiąc o tym skąd ma się wziąć u ludzi, którzy ciężko harują całe życie w fabrykach za 1500 złotych żeby mieć co do garnka włożyć, wrażliwość na problemy dla nich tak abstrakcyjne jak bezdomne psy w Kosowie czy Syryjczycy, którzy na dworcach chodzą ze smartfonami i zaraz dostaną w Niemczech zasiłek wielkości ich kilku wypłat. Częsta u lewicy wrażliwość obowiązuje tylko inne gatunki (zwierzęta), bądź inne narodowości (Palestyńczycy, Tybetańczycy), a u nas tylko "zawistne polaczki" - innymi słowy "druga strona cebuli". Zamiast gimbopatriotycznego "co złego to nie my", pojawia się naiwne, charakteryzujące się absurdalnym poczuciem wyższości wymieszanej ze wstydem - "co złego to my". Nikt nigdy nie zastanawia się skąd u nas (jak zresztą na całym świecie) ten brak wrażliwości społecznej. Otóż drodzy przyjaciele z lewej strony powiem wam sekretną receptę - jeżeli Polacy będą zarabiać za 8 godzin pracy w fabryce tyle ile zarabialiby za tą samą pracę w Niemczech czy  w Wielkiej Brytani (czyli jakieś 3-4 razy więcej) to nagle by się okazało po kilku latach, że większość Polaków, nie ma nic przeciwko homoseksualistom czy jakimkolwiek mniejszościom,  uchodźcom.


    To może być jednak bardzo ciężkie dla pojęcia przez większość dziennikarzy Natemat.pl czy Wyborczej, bo oni nigdy się z biedą nawet nie zetknęli. Ba! Nawet nie zajmują się prozą dnia codziennego, przecież walcząca z ciemnym klerem Magdalena Środa przyznała sama, że nawet w domu ma kogoś kto sprząta za nią. Jak ktoś kogo stać na zatrudnienie sobie sprzątaczki może moralizować rzeszę Polaków, których nie stać nawet na godziwe przeżycie miesiąca, nie wspominając o luksusach takich jak wakacje raz w roku. Tomasz Lis już wprost atakuje "Wstyd!", oczywiście nawet wśród osób średnio zorientowanych redaktor Newsweeka nie jest uosobieniem rzetelnego dziennikarstwa. Przeciwstawia on "żałosny egoizm i nietolerancje" postawie Niemców, którzy gotowi są przyjąć "prawie milion" uchodźców. Jakim prawem? Jakie kryteria stosuje? Nie mam pojęcia.


    Równie chętnie rozmaici dziennikarze mainstreamowych mediów przypominają o potrzebie europejskiej solidarności, tak więc przypomnijmy jak solidarny był z nami Zachód, nie ma tu sensu odgrzebywanie zaszłości jak Jałta czy Wrzesień 39. Brak baz NATO na terenie naszego kraju, gazociąg po dnie Bałtyku, który minister Sikorski określał "odnowieniem paktu Ribbentrop-Mołotow" (oczywiście nazwał go tak w czasach, gdy jeszcze nie był głową MSZ) i na finał odrzucenie wspólnej polityki energetycznej. Apeluje do wszystkich nie ośmieszajmy się poprzez stosowanie tanich chwytów poniżej pasa mających grać na naszej wrażliwości!


   Zresztą jak wspomniałem wcześniej, ci co najgłośniej krzyczą o potrzebie miłości dla bliźniego z Syrii czy innego zasiedmiogórogrodu, są ostatni żeby jechać teraz na jakąś patologiczną wioskę gdzieś na byłych PGR-ach i zaczynać pracę u podstaw. Bez zbędnej kurtuazji powiem wprost, zajmowanie się bezpańskimi psami czy wrzucanie na facebooku artykułów o różnych "Tybetach" daje na pewno większy poklask w towarzystwie niż pomaganie żyjącym na granicy ubóstwa rodzinom z obskurnych kamienic albo osiedli z wielkiej płyty, a przecież to jest koło nas! Czy tak bardzo spowszedniało nam nasze piekiełko, że będziemy teraz wzorem Bono ratować cały świat?  Mamy tak wiele problemów tutaj u nas na miejscu! Minimum egzystencji to około 1771 zł miesięcznie dla rodziny czteroosobowej, według danych GUS w 2012 roku poniżej tego wskaźnika żyło prawie 7% Polaków. Wyobraźcie sobie to. Tysiak idzie na mieszkanie a za 771 złotych, dla czterech osób, to można jechać co najwyżej na parówkach z biedronki i jajkach 2,7zł za paczkę. Takie zakupy wywołują oczywiście jazgot w internecie, że dlaczego ludzie godzą się na takie traktowanie zwierząt, chów klatkowy itp. Czy wy wolnomyśliciele lewicy wierzycie, że ktoś kupuje takie jedzenie bo mu się tak podoba?


   Kończąc wątek polskiego piekiełka dorzucę jeszcze dwa grosze. W 2012, prawie 2/3 osób w grupie 15-24 lat i nieco ponad 1/3 osób w grupie 25-39 jest zatrudniona na umowach terminowych - bez szans na stabilizacje finansową czy kredyt na mieszkanie. Te same media, które mówią o ksenofobii naszych współobywateli równie chętnie piszą z rozczarowaniem o "roszczeniowej" postawie młodego pokolenia i płaczą nad odrzucaniem przez młodych demokracji. Czy jednak kogokolwiek żyjącego "normalnym" życiem może to dziwić? Ludzie zachodzą w głowę po co nam wybór skoro i tak rządzą ci sami, nie ma żadnej kontroli demokratycznej bo około połowa (wnioskując po najlepszych frekwencjach wyborczych) dawno straciła już zainteresowanie polityką, wielu ludzi informacje czerpie tylko z silnie zideologizowanej telewizji. W moim miasteczku  znaczna obywateli, którzy mogą głosować, ma już ponad 50 lat, bardzo często pracują praktycznie od początku zawodowej kariery w jednym zakładzie i oni nie czują problemu, że nie ma miejsc pracy dla młodych, że większość osób kończących szkołę średnią wyjeżdża. Jest cisza, spokój, nowa droga rowerowa, ładne rondo, więc czemu zmieniać władzę? Przypuszczam, że takie podejście jest obecne również u wielu innych wyborców na terenie całego kraju, a moja niewielka mieścina jest taką małą Polską (niczym Powiśle w "Lalce"Prusa).


    Wracając do wątku uchodźców, ja nie mam nic przeciwko. Uważam, że jakąś - ograniczoną i bank nie narzuconą odgórnie przez Brukselę - ilość uchodźców należy przyjąć. Jeżeli nasze państwo stać na robienie referendum, które i tak z góry było wiadomo, że pójdzie do kosza, a miało tylko przyciągnąć wyborców Kukiza do skompromitowanego byłego prezydenta, za 100 milionów złotych, to stać nas na przyjęcie kilku tysięcy osób. Jednak zanim to zrobimy oczekiwał bym od elity jasnych planów, gdzie ich zamierza przyjąć (nie wyobrażam sobie zrobienia 3-4 gett pod największymi miastami), opracowania szczegółowego planu aktywizacji zawodowej i nauczenia w stopniu komunikatywnym języka.


    Proszę jednak pamiętać, że nawet przyjęcie 2000 uchodźców (choć już teraz po kilku dniach ta liczba wzrosła do 11 tysięcy, a znając UE na pewno jeszcze i tę liczbę będzie próbowała podnieść) nie rozwiąże problemu ksenofobii i nienawiści spowodowanych oderwaniem od rzeczywistości elit (tak polityków jak i sprawujących rząd dusz dziennikarzy) i warunkami życia, które zachęcają raczej do alkoholizmu/ucieczki/samobójstwa niż do aktywnego życia i tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Jeżeli ktoś czeka kilkanaście lat na wyrwanie się z nędzy i znalezienie normalnej pracy, a przyjezdny dostanie to wszystko od ręki to efektem tego może być tylko jeszcze większy wzrost zjawisk patologicznych.


     Warto też by wszyscy tak chętnie zapraszający do nas uchodźców zastanowili się, dlaczego w krajach arabskich nie ma demokracji, dlaczego jeżeli już odbywały się wybory to wygrywały najczęściej partie bliskie islamskim fundamentalistom. Ci, którzy do nas przyjadą, to nie będą fascynaci humanizmu, którzy pod pachą przywiozą ze sobą dzieła Kierkegaarda, Camusa, a na pierwszą wycieczkę w nowym miejscu udadzą się miejscowego muzeum by później gdzieś na mieście zjeść sobie kotleta z soczewicy, a wieczorem pójść nad rzekę doznawać przy browarku ambientów. Lewicujący myśliciele, którzy tak łatwo znajdują w polskim życiu codziennym szowinizm i patriarchalne wpływy powinni zadać sobie pytanie jak wygląda życie kobiet tam na miejscu w Syrii, czy nawet we wspólnotach muzułmańskich w zachodniej Europie.


    Last but not least - byłem w Niemczech i niezależnie czy mówimy o dużym mieście czy wioskach turecka mniejszość (ale i polska) tam żyje bardziej obok rdzennych mieszkańców niż razem z nimi. Brak asymilacji jest poważnym problemem i o ile u nas niechęć do przyjmowania uchodźców wynika - moim zdaniem - z przyczyn materialnych o tyle na zachodzie jest to zwyczajne zmęczenie brakiem postępów w polityce multikulturowej. Bo nastroje ksenofobiczne rosną również tam, gdzie teoretycznie znajduje się światowe centrum tolerancji, gdzie nie ma "polaczkowatej małostkowości".


    Dlatego zanim po raz kolejny wrzucimy zdjęcie dziecka umierającego w podróży do Europy, albo rasistowski komentarz zastanówmy się nad tym wszystkim gruntownie. Bez długofalowej strategii co z uchodźcami zrobić i - ważniejsze - jak rozwiązać konflikt tam na miejscu, wpuszczanie tysięcy Syryjczyków jest nie do przyjęcia jako zwyczajnie pozbawione sensu. Nie zapominajmy jednak, że to też są ludzie i nie róbmy z siebie głupszych niż jesteśmy.

Tuesday, September 1, 2015

Kapitan Ameryka!

   W prawicowej części internetu nadal bez zmian. Obiektem zachwytów wciąż Władymir Władymirowicz, a tarczą do rzutków zdjęcie aktualnego rezydenta Białego Domu. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest Barack Obama, ale dla wszystkich jest oczywiste, że to tylko pionek w rękach waszyngtońskich elit i banksterów z Wall Street.

   Przy okazji kryzysu na Ukrainie w Polsce obudził się antyamerykanizm, a zwroty takie jak "amerykański imperializm" znowu trafiły do głównego obiegu, po latach na wygnaniu (gdzie wciąż jeszcze przebywa "walka klas", a skąd uciekł już "kapitalistyczny wyzysk" i "proletariat" - w postaci prekariatu, tak tak, wiem to nie to samo).

   Tym razem dowiedzieliśmy się, że Majdan był tylko brudną i parszywą prowokacją wymierzoną w miłującą pokój Moskwę, bo to może Władymir Władymirowicz wysłał czołgi na wschód Ukrainy i na Krym, ale wiecie co zrobił zachód? Tutaj wersji jest co nie miara, w najbardziej klasycznej lansowanej przez bożyszcza nastolatków Janusza Korwina-Mikke wygląda na to, że - w skrócie - zachodni system finansowy jest na granicy bankructwa i potrzebna jest wojna by to przykryć. Miliardy dolarów, wszystko po to by sprowokować Putina do pierwszego ruchu i dostać wymarzony casus belli. Bo wiecie, zachodnie elity są w zasadzie tak cyniczne i bezduszne, że są gotowe wydawać ostatnie oszczędności będąc na skraju nędzy po to by wkurzyć człowieka uważanego w naszej części świata za nieobliczalnego. Są gotowe poświęcić Pragę czy Warszawę jako ofiary potencjalnego ataku nuklearnego po to by później móc oddać.

   Teoria ta ma wiele słabych punktów. O ile jestem skłonny uwierzyć, że w Pentagonie siedzi banda antyrosyjsko zaślepionych generałów, to nikt mnie nie przekona, że w całym ośrodku decyzyjnym pomiędzy luźną sugestią "sprowokujmy Putina" do dziś nikt nie pomyślał sobie o priorytetach, a te wskazują jasno - Rosja nie jest dziś realnym przeciwnikiem zachodu. Abstrahując od kwestii czysto militarnych, nie ma konfliktu interesów. Wręcz przeciwnie! Polityka resetu firmowana przez Obamę na początku jego pierwszej kadencji była odpowiedzią na oczekiwania ludu. Skrajnie niepopularne, w późniejszych fazach, interwencje w Iraku i Afganistanie dały impuls do powrotu do stołu rozmów zamiast do wysyłania żołnierzy. Odprężenie w stosunkach na linii Moskwa-Waszyngton byłoby tym bardziej pożądane, że dużo większym zagrożeniem dla światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych - o ile wolno o niej jeszcze mówić - na dzisiaj są Chiny.

   Warto pamiętać też, że to ciągłe zaangażowanie w konflikty zbrojne przez dziesięciolecia jest dla pozycji USA dużo większym sprawdzianem niż lokalny Napoleon na wschodzie Europy. W tym momencie chciałbym zrobić mały przystanek. Przeciwnicy Waszyngtonu często akcentują, że imperialna polityka Stanów to właśnie przede wszystkim tępe bombardowanie tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Nieprzemijającą chwałą cieszy się żart o "Nadchodzącej/Nadlatującej Demokracji", która gotowa jest "spuścić ci wpierdol". Nie wolno jednak dopuszczać się uproszczeń, "eksport demokracji" nie był celem samym w sobie, miał to być środek zapobiegawczy. USA jako najbogatszy i najbezpieczniejszy kraj "wolnego świata" dwukrotnie umywał ręce od problemów po drugiej stronie Atlantyku, dwukrotnie w końcu był do tego zmuszony by bałagan sprzątać, gdyż nieograniczona wojna podwodna za każdym razem prowadziła do zagrożenia interesów Waszyngtonu. W dodatku, za drugim razem świat z zażenowaniem oglądał zachodnioeuropejski festiwal polityki ustępstw wobec nazistowskich Niemiec. Warto przy okazji pamiętać, że wybuch II wojny światowej nie był dla ludzi szokiem zwalającym z nóg. Widziałem kiedyś wyniki sondażu przeprowadzonego w sierpniu 1939 w USA, z których jasno wynikało - mniej więcej 3/4 ankietowanych uważało, że konflikt rozpocznie jeszcze na jesieni. Przecież każdy kto jest troszkę w temacie wie, że Chamberlain oddający Hitlerowi Sudety już wówczas był uważany za polityka naiwnego, każdy zna jakieś sentencje, z których niezbicie wynika, że każdy się wojny spodziewał, choćby słynne "To nie pokój to zawieszenie broni na 20 lat" (Foch o traktacie Wersalskim tuż po jego podpisaniu), czy "Mogli wybrać wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę i tak będą mieć" (Churchill po wspomnianym wyżej Monachium).

   Zarówno pierwsza jak i - zwłaszcza - druga wojna światowa pokazały jasno amerykańskim elitom, że izolacjonizm nie jest wyjściem, a wojnom lepiej zapobiegać niż brać w nich udział. Kiedy Amerykanie używali bomb atomowych w Japonii przeważył właśnie ten czynnik. Chodziło przecież tylko o to, żeby konflikt już się zakończył i umarło mniej ludzi (tak swoich jak i przeciwników). W bonusie doszedł jeszcze argument straszaka dla Moskwy - "Pamiętajcie towarzysze, my wiemy, że Armia Czerwona to największa siła konwencjonalna, ale my tutaj mamy coś więcej". Dzisiaj wiedząc jak atom rozprzestrzenił się po świecie łatwo jest się uśmiechać, ale warto pamiętać, że konstruowanie tej broni to były lata badań i koszta , których nie dało się z niczym porównać. ZSRR musiało na swoją wunderwaffe jeszcze poczekać, a przecież znamy przypadki ideowych komunistów z zachodu, którzy swoją wiedzą z Moskwą chętnie się dzielili.

   Silnym doświadczeniem i wstrząsem dla waszyngtońskich elit musiała być też utrata sojusznika na Dalekim Wschodzie jakim były Chiny. Odmówienie zdecydowanej pomocy Czang Kaj-Szekowi sprawiło, że USA stracił alianta o potencjale, którego można było napisać kilka opasłych tomów. Wybuch II wojny światowej, zmierzch mocarstwa w Paryżu, wyrok śmierci dla mocarstwa w Londynie i Moskwa instalująca satelickie rządy w kolejny krajach bloku wschodniego w połączeniu z utratą przez Kuomintantg wpływu na sytuacje w Państwie Środka doprowadziły pod koniec lat czterdziestych do palącej potrzeby stworzenia nowej polityki zagranicznej przez Waszyngton. Tutaj należy upatrywać źródeł amerykańskiego "eksportu demokracji" i z tej strony należy patrzeć na konflikt koreański czy wietnamski.

   Z perspektywy historycznej, kiedy spojrzymy na problem pod tym kątem, widać wyraźnie, że amerykańskie elity po prostu odrobiły lekcje. Oczywiście na przestrzeni dziesięcioleci system reagowania na każdy sygnał zebrał swoje żniwo, amerykańskie konto obciąża poza tym dogadywanie się z lokalnymi watażkami, wspieranie często najobrzydliwszych reżimów ze względu na ich przyjazną wobec USA postawę. Z drugiej strony, czy nie jest nam łatwo oceniać skutków "bombardowania demokracją" bez możliwości zapoznania się z tym co by było, gdyby Waszyngton znowu wrócił do Izolacji. Czy "odpuszczenie sobie" Korei, Wietnamu albo Europy Zachodniej nie doprowadziłoby do tego, że sowiecka dominacja zniszczyła by nie połowę a całość Starego Kontynentu? Czy oddanie pola jednostkom w typie Castro, Che Guevara nie zmiotłoby w końcu samych Stanów Zjednoczonych?

    Jest oczywiste, że nie może być pełnej zgody, na wszelkie poczynania USA i jasno trzeba sobie powiedzieć gdzie są granice. Wymyślanie sobie coraz bardziej absurdalnych powodów do wojny, w połączeniu z -jak sądzę - nierzadką u prezydentów tego kraju manią wielkości, wręcz obsesją by zapisać się na kartach historii. Proces przybrał karykaturalną formę już po upadku Związku Sowieckiego, kiedy wobec osamotnienia Waszyngtonu co raz częściej interwencje polegały na bezrefleksyjnym wchodzeniu w konflikty, których jedynym wynikiem były zbombardowanie miasta i postępujące bankructwo idei obrony demokracji.

   Niech wszyscy krytycy USA wstrzymają jeszcze oddech, amerykańskie elity nauczą się w końcu życia w nowej sytuacji. 20 lat ponad potrzebował Waszyngton by zacząć aktywnie uczestniczyć w światowej polityce, utrata Chin i Europy Wschodniej zaowocowały rozpoczęciem antykomunistycznej krucjaty na świecie. Ile czasu potrzebowała Moskwa by podnieść się po wojnie domowej i znaleźć nowe miejsce dla siebie po upadku idei światowej rewolucji? Chiny potrzebowały 100 lat od wojen opiumowych do zadeklarowania przez Mao końca wojny domowej żeby w ogóle zjednoczyć kraj, a następnych 40 by otworzyć kraj szeroko na świat.

   Oczywiście dla każdego myślącego człowieka jest oczywiste w jaki sposób zachodnie (a więc i nasze) media usprawiedliwiają działalność amerykańskiej machiny. Grzechy popełniane przez Waszyngton wciąż są z łatwością tłumaczone przez te same gadające głowy, którym włosy jeżą się na samą myśl o grzeszkach Moskwy. Powtórzę tutaj jednak wnioski, które nie raz już zapisywał w tym miejscu, dla nas sojusz z Rosją nie stanowi żadnej alternatywy. Dla żadnego Putina Polska nie będzie nigdy partnerem do rozmów. Zresztą podobnie jak dla Niemiec, które przed odrodzeniem rewizjonizmu chronią... amerykańskie wojska. Teoretycznym plusem naszego ślepego oddania Anglosasom wciąż pozostaje to, że w interesie USA leży utrzymanie statusu quo w naszym regionie.

   Podsumować wpis świetnie mogą słowa Richarda Nixona, który w polityce zagranicznej Stanów otworzył nowy rozdział "podkradając" Moskwie partnera (ideologicznego choć krnąbrnego) bez bombardowania miast: "Nie możemy za bardzo przepraszać za rolę Ameryki w świecie. Nie możemy zbyt wiele mówić o tym, co Ameryka zrobi. Innymi słow, uderzmy się w piersi, nałóżmy włosiennicę i, coż, wycofamy się, zrobimy to i tamto, i owo. Sądzę, że musimy powiedzieć: "Komu Ameryka grozi? Kogo wolelibyście widzieć w tej roli?"