Sunday, October 4, 2015

10 najbardziej wpływowych polityków XX wieku. Miejsca 10-6

Winien jestem czytelnikowi tego wpisu jedno wyjaśnienie, układając poniższą listę nie kierowałem się osobistymi sympatiami. Nie odrzucałem polityków o orientacjach innych od moich, nie jest moim celem również propagowanie jakiegokolwiek systemu! Starałem się wybrać tych, których wpływ na XX wiek był faktycznie największy. Smacznego!

10. Josip Broz Tito (1892 - 1980)

    Tak wiem, można wiele by dyskutować nad tą kandydaturą. Czy w skali globalnej jugosłowiański marszałek miał wpływ godny umieszczania go nawet wśród trzydziestu najbardziej wpływowych polityków? Zaznaczę jednak, że bardzo chciałem wrzucić tutaj kogoś z naszego - szeroko rozumianego - regionu Europy. Nie bardzo pasował mi tutaj Ceaușescu - brak większego znaczenia nawet w skali regionu. Wałęsa był raczej jednym z wielu liderów podobnych ruchów w demoludach, zaś sama Solidarność swoją siłę czerpała przecież z masowości ruchu. Mimo mojego uwielbienia dla II RP nie widzę też powodów by umieszczać Piłsudskiego - po prostu nie wierzę w lansowaną powszechnie teorie o dziejowej roli Cudu nad Wisłą. Rosja była pogrążona cały czas w wojnie domowej, brak środków do większego zaangażowania w Europie wyszedłby natychmiast gdyby bolszewicy próbowali wkroczyć do zachodniej części kontynentu. Poza tym, o ile załamanie się Polski byłoby do przyjęcia dla mocarstw ententy o tyle upadek Niemiec zachwiałby już zbyt mocno równowagą sił. Cud nad Wisłą uratował nas przed wejściem w skład ZSRR, nie Europę przed komunizmem. O innych politykach takich jak Horthy, Masaryk, Benes, Gottwald czy car Borys III nie ma co mówić - ich wpływ był czysto lokalny.
    Żeby zrozumieć rolę Josipa Broza trzeba spojrzeć całościowo na Bałkany. Region, który w zasadzie od połowy XIX wieku - z małymi przerwami - płonie. Końcówka lat 70 tegoż stulecia to początek nowego etapu w dziejach Bułgarii, Rumunii i Serbii, ale nie był to początek pokoju. Pod butem Austro-Węgierskim wciąż znajdowała się znacząca część regionu. Na początku drugiej dekady XX wieku udało się natomiast ostatecznie odrzucić obecność Imperium Osmańskiego. Na mapie pojawiła się Albania, a chwilę później doszło także do konfliktu między niedawnymi sojusznikami walczącymi z dowodzonymi z Konstantynopola wojskami. Mało tego, to przecież właśnie na Bałkanach doszło do zamachu na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, który to zamach ostatecznie sprowokował wybuch I wojny światowej, konfliktu bez precedensu w ówczesnej historii świata - w trakcie jego trwania wystrzelono więcej pocisków niż w trakcie wszystkich innych wojen razem wziętych, ale - co ważniejsze - przyniósł on rozpad ówczesnego modelu świata, kobiety masowo wyszły z cienia i poszły do fabryk, cała generacja mężczyzn stanęła w obliczu zagłady w imię bliżej niesprecyzowanego celu i rozpoczął się początek końca europejskiej hegemonii.
    Wracając do wątku głównego, utworzona Jugosławia (z początku Królestwo Serbów-Chorwatów-Słoweńców) miała za zadanie jednoczyć Słowian Południowych (sama nazwa Jugosławia znaczy po prostu "Południowa Słowiańszczyzna") w obliczu zagrożenia ze strony Włoch czy prób odbudowy Węgier. Szybko jednak do głosu zaczęły dochodzić różnice pomiędzy poszczególnymi narodami. Dość powiedzieć, że w parlamencie dochodziło do strzelanin między posłami. II Wojna Światowa to kolejny etap, kiedy bałkański kocioł znowu kipi. Zajęcie przez Niemców zrewoltowanej przeciwko nim Jugosławii nie okazało się zadaniem ponad siły Wehrmachtu, natomiast zaprowadzenie porządku było niemożliwe. Walczyli wszyscy ze wszystkimi, rojaliści z chorwackimi faszystami, kolaboranci w Belgradzie z komunistami, każdy przeciwko każdemu. Wszelkie umowy pomiędzy stronami pozostawały martwę, szala zwycięstwa przechylała się to na jedną stronę to na drugą. Z tego starcia zwycięsko wyszedł właśnie marszałek Tito, który dowodząc oddziałami partyzanckimi wielokrotnie wymykał się z okrążeń i stawiał czoła znacznie liczniejszym przeciwnikom, by pod koniec wojny utworzyć największą armię podziemną Europy - posiadającą nawet siły lotnicze .
    W tym momencie, pomimo ustroju ograniczającego wolność jednostki udało się Tito coś co nie udało się nikomu wcześniej - zaprowadził spokój w Jugosławii. Można by wiele napisać o zbrodniczej naturze nowego reżimu, ale warto pamiętać, że przedwojennym państwom bałkańskim również wiele brakowało do miana demokratycznych. Ponadto Tito nie dał się okiełznać Stalinowi, a nowa Jugosławia szybko zaczęła być postrzegana w bloku państw komunistycznych jako reakcjoniści i sługi imperialistów. Sytuacja ta zaczęła się zmieniać dopiero po śmierci radzieckiego dyktatora, ale nawet wtedy Belgrad zachowywał bezpieczny dystans do Moskwy. Być może z tego właśnie powodu - niechęć do podporządkowania się - nie udał się plan utworzenia wspólnego państwa z Bułgarią, który był żywy i realny w wychodzącej z wojny Europy. Tito był również jednym z kreatorów (obok przywódców Indii, Indonezji i Egiptu) zimnowojennego Ruchu Państw Niezaangażowanych. Widać wyraźnie, że Jugosławia epoki marszałka była krajem o wiele bardzie samodzielnym od PRL-u, czy Czechosłowacji.
   Mówienie o urodzonym w Kumrovcu dyktatorze w jednoznacznym świetle jest jednak nieuprawnione. Z jednej strony bowiem zaprowadził porządek, którego w regionie w czasach najnowszych nigdy nie było, z drugiej zaś nie udało mu się wyciągnąć kraju z nędzy, a ciężkie warunki materialne były paliwem dla odradzającego się lokalnego nacjonalizmu w latach 80 i 90, kiedy to ziemiami byłej Jugosławii wstrząsały kolejne wojny.


9. Margaret Hilda Thatcher (1925 - 2013)

    Wielka Brytania lat 70 była już tylko cieniem dawnego imperium. Pod koniec dekady strajki wstrząsały krajem raz po raz, w budżecie brakowało pieniędzy, a poziom życia przeciętnego Smitha zdawał się pikować w dół. Skracano tydzień pracy, na stacjach brakowało benzyny, a grabarze odmawiali chowania zmarłych. W tym momencie do gry wchodzi Żelazna Dama. W kraju dochodzi do zmiany filozofii, wycofywania się z ingerencji w gospodarkę - generalnie unosi się duch "państwa minimum". Margaret Thatcher odkrywa dla Europy na nowo konserwatyzm i nadaje mu nową jakość.
   Thatcheryzm dla wyznawców wolnego rynku już na zawsze pozostanie jednym z punktów odniesienia i trzeba przyznać, że jest on o wiele bardziej sensowny niż traktowany z absurdalną czcią pinochetyzm. W przeciwieństwie do chilijskiego dyktatora Żelaza Dama była bowiem przywódczynią wybraną w demokratycznych wyborach, a o wolności najłatwiej zapomnieć, gdy ją się ma.
    Często można usłyszeć od ludzi lewicy, że w Wielkiej Brytanii epoki Margaret Thatcher panowała "duszna atmosfera" (coś wam to przypomina?). Tymczasem spójrzmy przez pryzmat muzyki, to na drugą połowę lat 70 przypada eksplozja punku, to w czasie rządów Partii Pracy muzycy Sex Pistols śpiewali "There's no future" i debiutowali the Clash. Zaś za rządów Żelaznej Damy brytyjska muzyka miała się lepiej niż kiedykolwiek Joy Division, the Cure, New Order, Depeche Mode, Kate Bush, Cocteu Twins, Eurythmics, Pet Shop Boys, Jesus and Mary Chains czy the Smiths - niezależnie od tego jak oceniamy wymienione zespoły nie sposób nie przyznać, że były to złote żniwa i nigdy później brytyjskiej muzyce nie udało się już nawiązać do tej dekady (choć nie oznacza to oczywiście, że lata 90 były jakąś pustynia: Radiohead, Blur, Massive Attack, Stereolab, Moloko). Trudno znaleźć w tym zasługę Żelaznej Damy, ale zadaje to kłam teorii o jakimś światopoglądowym monopolu konserwatystów. Ponadto gdyby nie Thatcherowa terapia gospodarki, rozprawa z wszechmocnymi związkami zawodowymi i ogólna odnowa państwa, prawdopodobnie nie byłoby w następnej epoce Cool Britain.
   W świecie Margaret Thatcher nie bała się rzucić wyzwania komunizmowi, co wymagało od niej o wiele więcej odwagi niż od jakiegokolwiek prezydenta USA, dla którego walka taka była raczej obowiązkiem niż możliwością. Jednym z najsłynniejszych epizodów jej rządów pozostaje jednak Wojna o Falklandy. Argentyna pod wodzą wojskowej junty była krajem, do którego określenie "dusznej atmosfery" pasowało o wiele lepiej. Gorsetu ideologicznego południowoamerykańskiego państwa nie rekompensował poziom życia. W celu podratowania swojego wizerunku generałowie postanowili zająć niewielkie Falklandy, które pozostawały pod kontrolą Londynu. Był to pierwszy atak na terytorium Wielkiej Brytanii od czasu II Wojny Światowej. Być może gdyby nie trafiło na Thatcher argentyńska junta mogłaby otwierać szampany, ale tak skończyło się blamażem. W krótkiej kampanii potomkowie Szekspira stracili około 1000 żołnierzy (rannych, zabitych i wziętych do niewoli) + 7 okrętów (w tym transportowiec i okręt desantowy) przy stratach Argentyny na poziomie 13000 (!) żołnierzy + 9 okrętów. Wojskowa junta upadła, a Wielką Brytanię ogarnął patriotyczny szał zaś Konserwatyści wygrali wybory w cuglach. Chociaż era wiktoriańskiego imperium "nad którym słońce nie zachodzi" już dawno przeminęła to pani premier mocno odświeżyła i wypolerowała wizerunek swojego kraju.
   Ponadto Margaret Thatcher była eurosceptyczką, która dużo wcześniej niż inni zauważała, że Unia Europejska nie będzie w stanie radzić sobie z kryzysami i nie dała się mamić złudnymi obietnicami o końcu narodowych waśni na Starym Kontynencie. Po wielu latach okazało się, że - o wiele mocniej zakorzeniona niż za jej czasów - Unia (powstała de facto w 1992 roku) nie jest w stanie poradzić sobie ani z kryzysami ekonomicznymi (Grecja), ani z politycznymi (Ukraina, uchodźcy), a jej prominentni przedstawiciele nie są w stanie przeskoczyć własnych interesów narodowych (nierówne traktowanie krajów i prawo silniejszego).
    Niezależnie od tego czy oceniamy Margaret Thatcher jako demokratyczną tyrankę, która uwsteczniła Wielką Brytanie (choć ocenę usprawiedliwiać może tylko ideologiczne zacietrzewienie), czy jako czołowego europejskiego polityka lat 80 i jedną z ikon liberalnego konserwatyzmu, Żelazna Dama była filarem antykomunizmu w Europie, najdłużej urzędującym brytyjskim premierem w historii i jedyną kobietą na tym stanowisku, ale przede wszystkim jednym z najbardziej wpływowych polityków w historii XX wieku.

8. Harry S. Truman (1884 - 1972)

    Harry Truman na pozycje prezydenta awansował dość niespodziewanie z roli zastępcy Roosevelta, okres jego rządów był poniekąd kluczowym dla porządku świata. W okresie, kiedy po II Wojnie Światowej wiatr historii znowu zaczął wiać silniej ustawił on w zasadzie amerykańską politykę na nową ścieżkę, która okazała się aktualna aż do upadku Związku Radzieckiego.
    W ciągu pierwszych miesięcy swojego urzędowania Trumana upadła III Rzesza, odbyła się konferencja w Poczdamie i doszło do użycia bomby atomowej. Truman był w Niemczech, kiedy dowiedział się o udanej próbie pierwszego ładunku nuklearnego na pustyni w Nowym Meksyku, jego reakcja była jednoznaczna - nowa broń zostanie użyta przeciwko Japonii, tak szybko jak będzie to możliwe. Decyzja ta była bezprecedensowa i w zasadzie już z tego powodu Harry Truman powinien znaleźć się wysoko na każdej liście polityków, którzy odcisnęli swoje piętno na losach świata.
Użycie bomb atomowych było obliczone na osiągnięcie kilku określonych celów. Po pierwsze miało zmusić Japonię do kapitulacji i ostatecznie zakończyć największy konflikt w dziejach ludzkości. Władze w Tokio miały związane ręce dużo wcześniej - fabryki nie pracowały z powodu braku materiałów (blokada wysp macierzystych była całkowita już w 1944 roku), a nowe statki i samoloty nie miały paliwa (stąd rozpaczliwy ruch masowego użycia oddziałów kamikadze). Mimo to tamtejszy rząd gotów był walczyć do końca. Bitność i głębokie zakorzenienie militarystycznego ducha wśród nawet prostych mieszkańców Japonii sprawiały, że w walkach o każdą jedną wyspę umierały dziesiątki tysięcy ludzi, stąd - drugi cel użycia bomby - chęć oszczędzenia nieuniknionych ofiar, a także czasu i pieniędzy. Dość powiedzieć, że po pierwszym ataku nuklearnym tokijscy generałowie gotowi byli wciąż walczyć w celu podpisania z USA jakiegoś separatystycznego pokoju, który pozwoliłby później zakończyć trwającą prawie 10 lat wojnę w Chinach. Z beznadziejności położenia zdawali sobie sprawę już w 1941 roku niektórzy dowódcy - admirał Yamamoto uznawał atak na Pearl Harbor jako samobójczy. W międzyczasie do gry wkroczyli Sowieci rozbijając Armię Kwantuńską w Mandżurii kontrolowanej przez Tokio od nastu lat. Po ataku numer dwa ostatecznie zdecydowano się w końcu przerwać walki.
    Po trzecie broń ta miała przytemperować Związek Radziecki i być swoistą demonstracją siły, już wówczas rozdźwięk pomiędzy dawnymi sojusznikami w koalicji antyhitlerowskiej stawał się coraz wyraźniejszy. W końcu po czwarte podkreślić prymat Stanów Zjednoczonych w nowym świecie i odstraszyć przeciwników liberalnej demokracji. O ile dwa pierwsze cele udało się zrealizować o tyle dwa kolejne już nie, o czym zresztą miał przekonać się sam Truman jeszcze w trakcie swojej kadencji.
    W 1949 Mao Zedong ogłasza koniec wojny domowej w Chinach, w wyniku czego lojalny wobec Ameryki Czang Kaj-Szek wraz ze śmietanką Kuomintangu uciekają na Tajwan. Było to poważne zaburzenie równowagi sił. Czang traktowany był jako jeden z głównych Aliantów (persona numer 4 w koalicji po Roosevelcie, Churchillu i Stalinie), był on uczestnikiem Konferencji Kairskiej mającej nakreślić zasady nowego ładu w Azji - oczywiste było, że komuniści z Mao na czele nie będą respektować jej postanowień. Ponadto przez cały okres wojny (a nawet dłużej, bo od 1937) Czang był jednym z organizatorów oporu przeciwko Japonii - strach pomyśleć co by mogło się wydarzyć, gdyby Tokio udało się podporządkować Chiny i mogli przerzucić swoje siły gdzie indziej - próbować ruszyć na poważnie na Indie czy Australię (choć dyskusyjne wydają się być możliwości).
    Kolejnym wiekopomnym wydarzeniem jest ogłoszenie programu polityki zagranicznej Waszyngtonu wobec komunistycznego zagrożenia, który to przejdzie do historii pod nazwą doktryny Trumana. W 1947 roku było jasne, że tam gdzie Armia Czerwona doszła w Europie tam pozostanie już na stałe. Okres sondowania nastrojów się skończył - teraz nie było wątpliwości, nastał czas Zimnej Wojny. Doktryna Trumana w różnych wariacjach będzie filarem amerykańskiej polityki zagranicznej przez następne ponad 40 lat. 2 lata później powstaje NATO - sojusz, który ma jednoczyć siły wolnego świata.
    W 1950 roku prezydent staje przed kolejnym dylematem. Dean Acheson ówczesny sekretarz stanu daje do zrozumienia, że USA nie będą umierać za Koreę, Kim Ir Sen nie potrzebował więcej - rozpoczyna się wojna. Szybki marsz komunistów na południe, który w ciągu dwóch miesięcy wydaje się być bliski końca wprowadza popłoch w Waszyngtonie. Czy Amerykę stać na utratę jeszcze jednego przyczółka w Azji? Decyzja była jednoznaczna. Kilka miesięcy później wojska Kim Ir Sena były rozbite. Wbrew kalkulacjom, o których pisałem wcześniej pojawia się kraj, który nie obawia się rzucić wyzwania Ameryce pomimo posiadania przez nią nowej broni. Chińska "ochotnicza" armia odrzuca siły NATO i po trzech latach klinczu ostatecznie zostanie podpisane zawieszenie broni, które dzieli do dziś półwysep koreański na pół. Dokument ten będzie jednym z pierwszym jakie podpisze już następca Trumana - Dwight Eisenhower.
   Można by polemizować, czy Harry Truman był wybitną postacią, czy był prawdziwym mężem stanu. Konto jego porażek i zwycięstw nie jest jednoznaczne. Decyzje takie jak ta o użyciu broni jądrowej zapadają jednak raz na kilka stuleci, a ustanowienie NATO, czy podjęcie walki w Korei na pewno dają mu miejsce wśród 10 najbardziej wpływowych polityków XX wieku.

7. Michaił Siergiejewicz Gorbaczow (1931 - )

    Świat przełomu lat 80 i 90 był okresem wielkich przemian. Często mówi się, że w Europie XIX wiek zakończył się dopiero w 1914 roku, czy w takim razie nie warto byłoby przesunąć również rozpoczęcie XXI o dekadę wcześniej, na okres upadku Związku Radzieckiego i ostatecznego zakończenia Zimnej Wojny? Nie sądzę by było to szczególnie nieuprawnione, a jeśli jest jak piszę to trzeba wyraźnie zaznaczyć, że wydarzenia te nigdy by się nie odbyły, jeżeli Michaił Gorbaczow nie doszedłby do władzy.
    "Gorbi! Gorbi!" skandowały rozhisteryzowane tłumy zachodniego świata, gdziekolwiek pojawiał się jedyny prezydent w historii ZSRR. Wbrew obiegowej opinii to nie Reagan i Thatcher sprawili, że Moskwa porzuciła swoje czerwone barwy. Choć oczywiście oboje swoimi działaniami przyspieszali erozję systemu komunistycznego, to rezydent Białego Domu podążał raczej ścieżką wytyczoną przez swoich poprzedników, zaś mieszkająca przy Downing Street pani premier mogła jedynie asystować, Londyn w pojedynkę był zbyt słaby. Historia zna wiele przykładów, gdy totalitarne reżimy gotowe są utrzymywać swoich poddanych w przerażającej nędzy i trwać dalej. Mamy przecież Koreę Północną, potrzeba było interwencji zewnętrznej by obalić Pol Pota, maoistyczne Chiny pozostawały niezachwiane mimo ofiar liczonych w dziesiątkach milionów. Skrajnie niewydolny system opierający się na katorżniczej pracy własnych obywateli mógł trwać jeszcze kilka dekad, a nawet jeżeli ktoś będzie próbował krzyczeć, że nie mógł, że wolny rynek i liberalna demokracja "dojechały" utopijny socjalizm to pamiętajmy, że jednostki posiadające całkowitą władzę rzadko kiedy pozbywają się jej same z siebie. Zazwyczaj rozpad systemu totalitarnego występuje w parze z wojnami domowymi.
    Należy pamiętać oczywiście, że popularny na zachodzie "Gorbi" nie chciał wcale demontażu sowieckiego imperium. Wręcz przeciwnie, bardzo chciał nadać mu nowy blask, by czerwona gwiazda oślepiała światłością. Polityka pieriestrojki (trzy główne hasła przebudowa, jawność i przyspieszenie) miała zreformować ZSRR i pozwolić złapać oddech. Tymczasem rozbudziła uśpione konflikty. Poszczególne republiki radzieckie zaczynały się odłączać, a imperium posypało się niczym domek z kart. Próbujący lawirować pomiędzy pragnieniami ludu a rządaniami czystości ideologicznej własnego establishmentu szybko zaczął popadać w niełaskę pierwszych i drugich.
    Po wielu latach dowiedzieliśmy się, że Gorbaczow wiedział o puczu Janajewa (który miał odwrócić pieriestrojkę) i wydaje się być całkiem możliwe, że sam Michaił Sergiejewicz mógł puczystów wspierać! Jako polityk skrajnie niepopularny we własnym kraju nie mógł być jednak twarzą przewrotu, który i tak się nie udał. Było zbyt późno by cokolwiek "ratować".
     "Upadek Związku Radzieckiego był największą katastrofą XX wieku", powiedział obecny gospodarz Kremla. Z perpsektywy rosyjskiej Gorbaczow (i Jelcyn) jest postacią charakterystyczną dla kolejnej smuty w tamtejszej historii. Z perspektywy świata zachodu jako polityk ugodowy był akceptowalną twarzą Moskwy na salonach. Niezależnie od tego jak ocenimy Michaiła Siergiejewicza należy pamiętać, że gdyby nie on mogłoby nie dojść do - relatywnie - bezkrwawego końca Zimnej Wojny. Świat przez 40 lat ogarnięty był nuklearną psychozą stając się areną, na której państwa zbyt wielkie by je podbić prężyły między sobą muskuły kontynuując najbardziej przerażające i absurdalne zbrojenia w dziejach.
    Zegar zagłady odliczający czas do dwunastej został przez Gorbaczowa - specjalnie czy też nie - cofnięty najdalej w swojej historii. Czas "Gorbiego" nie trwał długo, ale odcinsął piętno na dziejach naszej planety. Nawet jeżeli za 200 lat dzieci w szkołach nie będą musiały znać go z nazwiska to konsekwencji jego decyzji nie przemilczy żaden podręcznik.

6. Mao Zedong (1893 - 1976)

    W naszej europocentrycznej wizji świata rzadko znajdujemy miejsce dla Azji. Choć po II Wojnie Światowej Europa przestała odgrywać decydującą rolę, to wciąż wielu z Polaków miałoby problem żeby wymienić jakiegokolwiek Chińczyka (poza zamerykanizowanymi Jackiem Chanem i Brucem Lee), tymczasem w Chinach mieszka ponad miliard ludzi. Jedna na siedem osób pochodzi z Państwa Środka.
    Z prawdziwym obrzydzeniem przyjmuję do siebie informacje, że na zachodnich kampusach uniwersyteckich młodzi studenci chodzą z Czerwonymi Książeczkami Mao, ale nie sposób nie docenić jego dziejowej roli. Żeby ją lepiej zrozumieć należy cofnąć się w czasie. Bardzo daleko. Chiny to najstarsza nieprzerwanie istniejąca cywilizacja, które przez całe stulecia prześcigała naszą rodzimą europejską. Wiele wieków opierała się najazdom, a ewentualni intruzi szybko przyjmowali tamtejsze zwyczaje i po czasie zasilali szeregi ludności Państwa Środka. To co zgubiło dwór cesarski to wiara we własną wyjątkowość i potęgę spuścizny przodków. Nigdy nie postawiono na kolonizacje, nie próbowano odkrywać świata, wierzono po prostu, że nie ma już nic więcej poza nimi. Od północy nieprzebyta i niemal niezamieszkana wówczas Syberia, dalej na zachód pustynie, od południa zaś najwyższe na świecie Himalaje i podporządkowane Indochiny, słowem - wszędzie, gdzie wpływy cesarzy sięgały wszędzie tam prędzej czy później dochodziło do wzrostu znaczenia Pekinu.
    Ze stagnacji tej skorzystali Europejczycy, którzy w dobie przemysłowej rewolucji odskoczyli reszcie świata. Przewaga technologiczna pozwoliła zachodowi podporządkować sobie przykurzonego giganta. Wojny opiumowe, liczna powstania, rewolucje, masowe uzależnienie od narkotyków sprawiły, że Chiny na 100 lat przestały w zasadzie stanowić jednolity organizm. Władza czy to cesarska w XIX wieku czy republikańska w pierwszej połowie XX była czysto iluzoryczna. Oderwaniu od macierzy ulegały nie tylko dalsze kulturowo Tybet i Sinciang, ale i liczne prowincje w interiorze zarządzane przez watażków dysponujących własnymi armiami, a także przez... komunistów. Czang Kaj-Szek wielokrotnie próbował doprowadzić do ostatecznego roztrzgnięcia pomiędzy swoimi siłami nacjonalistycznymi a czerwonymi rebeliantami Mao - bez skutku. Doszło nawet do heroicznej i spektakularnej ucieczki 100 tysięcy komunistów do gór oddalonych o ponad 10 tysięcy kilometrów, z prowincji Jiangxi do Shaanxi - podczas tego wydarzenia, które przeszło do historii jako Długi Marsz Mao Zedong został wybrany przewodniczącym Komunistycznej Partii Chin. Wydarzenie to było swego rodzaju mitem założycielskim, bohaterowie Długiego Marszu należało do później do śmietanki politycznej. Wojna z Japonią (1937-45) na chwilę kazała odstawić waśnie pomiędzy wszystkimi skłóconymi frakcjami na bok, gdy jednak Tokio ostatecznie podpisuje akt kapitulacji konflikt wewnętrzny powraca. Ostatecznie siły Kuomintangu rozpaczliwie uciekają na Tajwan, zaś Mao Zedong w 1949 roku jednoczy po 100 latach Chiny pod swoim zarządem.
    W polityce wewnętrznej Mao nie stroni od wyniszczających naród eksperymentów, raz jest to Wielki Skok, który doprowadza do śmierci z głodu wielu milionów ludzkich istnień, innym razem pragnąc podtrzymać czystość ideologiczną ogłasza rewolucje kulturalną w wyniku, której kraj pogrąża się w anarchii. Miliony młodych ludzi udowadniając swoją niezłomną wiarę w system linczuje publicznie swoich nauczycieli oskarżanych o prawicowe odchyły, elita intelektualna wysyłana jest na wieś by poddać się "oczyszczeniu". Ogółem według różnych szacunków w Chinach doby Mao miało umrzeć ponad 60 milionów ludzi, co daje wartość zbliżoną do ogólnego bilansu II Wojny Światowej, ale mówimy o warunkach względnego pokoju! Przy Mao Hitler i Stalin to - mówiąc kolokwialnie - płotki.
    W polityce zagranicznej Mao poszukiwał własnej trzeciej drogi. Był rozczarowany postawą Związku Radzieckiego, który chcąc Chin słabych i skłóconych wielokrotnie finansował w latach 30 reżim Czanga, a później wstrzymał się od szerokiej interwencji na półwyspie koreańskim w godzinie próby. Pekin aktywnie wspierał wietnamskich komunistów w walcje z USA, chcąc uniknąć okrążenia. Wykorzystywał instrumentalnie Tajwan do sprowokowania konfliktu nuklearnego pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem, głosząc przy tym (ku przerażeniu Chruszczowa), że Chiny przetrwają "nawet jeżeli stracą 300 milionów ludzi". Na to nikt nie był gotowy.
     Gdy w latach 60 na granicy sowiecko-chińskiej graniczne incydenty stały się codziennością, a w kraju wciąż trwała wyniszczająca rewolucja kulturalna Mao zdecydował się na szokujący ruch - zmianę sojuszy, która stała się faktem w 1972 roku. Do tamtej pory nie można było sobie wyobrazić, żeby komunistyczny kraj mógł sprzymierzyć się z "imperialistycznymi kapitalistami" przeciwko Moskwie. Ruch ten nie był łatwy również dla USA, przecież Czang Kaj-Szek wciąż żył, Tajwan wciąż reprezentował Chiny w ONZ! Niemniej jednak oba kraje zdały sobie sprawę - jeżeli Związek Sowiecki ma przepaść to trzeba działać wspólnie. Ten ruch istotnie był wyrokiem śmierci dla ZSRR.
Prezydenta Nixona wraz ze świtą przyjął jak prawdziwy filozof asceta w małym pokoju, w którym książki walały się po podłodze, na biurku. Wypowiadał się zawsze w sposób przemyślany i nie unikał nieoczywistych anegdot.
    Mao Zedong zjednoczył Chiny i nadał im nową twarz, a także przyczynił się do upadku ZSRR. Sam jednak był najbardziej krwawym tyranem jaki stąpał po naszej planecie. Bilans ofiar sięgający 60 milionów (wówczas żyło ogółem 600 milionów Chińczyków) kładzie się cieniem na jakichkolwiek pozytywnych osiągnięciach. Wbrew temu co chce widzieć lewicująca młodzież ze "zgniłego zachodu" maoizm jest systemem, który prawdopodobnie panuje w piekle. Z całą pewnością zaś Mao jest jedną z czołowych postaci XX wieku.

Sunday, September 13, 2015

Nowych dróg! Tu i teraz!

    Konflikt na Ukrainie chyba ostatecznie przechodzi już w kolejną (drugą, trzecią?) fazę. Zamiast szalejących płomieni ogniska mamy lekko żarzący się krąg. Kreml do mistrzostwa opanował już tę strategię, wcześniej - wspomnieć Naddniestrze czy zbuntowane gruzińskie prowincje. Wygląda na to, przyznaje to już nawet Arsenij Jaceniuk, że (dziwna) wojna będzie trwać być może całe pokolenia.


    Wielokrotnie nawoływałem w tym miejscu do twardszego kursu wobec Kremla, psioczyłem na uległość zachodnich elit, które wzorem Chamberlaina przed II wojną światową, cieszyły się kolejnymi świstkami papieru zwanymi hucznie planami rozwiązania konfliktu. Po niecałych dwóch latach od rozpoczęcia Euromajdanu Angela Merkel na myśl o tym, że miałaby podejmować kolejną próbę mediacji między Moskwa a Kijowem pewnie wolałaby zejść do najgłębszej z kopalń w Zagłębiu Saary. Od początku zresztą widać było, że kanclerz Niemiec jak i prezydent Francji czy premier Wielkiej Brytanii woleliby uniknąć całego zamieszania. Wyraźnie działali będąc między młotem a kowadłem - w tych rolach tamtejsza finansjera kontra opinia publiczna.


    Rzucało się w oczy, że pomoc dla Ukrainy była symboliczna w stosunku do potrzeb. Niechęć do wysyłania wojska, a nawet do sprzedaży broni owocuje dzisiaj tym, że konfliktu nie uda rozwiązać się w przewidywalnej perspektywie czasu. Unijna jedność kolejny raz okazała się raczej pobożnym życzeniem, kraje południa nie widziały potrzeby by nawet stwarzać pozory działania, zaś bardziej doświadczone moskiewską dominacją kraje wschodu błagały o jakiekolwiek zaangażowanie w -  słusznej - obawie przed groźnym precedensem zmieniania granic w regionie. O tym, że historia lubi się powtarzać nie trzeba nikogo przekonywać, w latach 30 Francja podpisała z Hitlerem układ w myśl, którego zachodnia rubież jego państwa miała być nienaruszalna. Ani słowem nie wspomniano jednak o wschodniej - skutki wszyscy znamy. Nie jest trudno doszukać się paraleli pomiędzy Niemcami, którzy w wyniku traktatu wersalskiego znaleźli się w Czechosłowacji czy Polsce, a Rosjanami zamieszkującymi po upadku ZSRR zachodnie - byłe już - republiki radzieckie.


    Wracając do dzisiejszych spraw, w swojej natrętnej - często przybierającej absurdalny rozmiar - rusofobicznej propagandzie media posunęły się już bardzo daleko. Podobnie zresztą Władymir Putin, który grając na sentymentach narodu, nakręca pozbawioną fundamentu politykę imperialną. Gospodarz Kremla zdając sobie sprawę z tego, że Zachód nigdy nie zdecyduje się na otwartą interwencje dociska śrubę, czego ofiarą padają jego poddani (pasuje zdecydowanie bardziej niż społeczeństwo) zmuszani do większego wysiłku. Ograniczone sankcje są pozbawione sensu, skoro żywność objętą embargiem Rosja może kupić za pośrednictwem swoich przyjaźniej nastawionych sąsiadów, a w świecie globalizacji również ograniczenia w sprzedaży dóbr luksusowych brzmią absurdalnie. Najważniejsze zaś surowce energetyczne żyją swoim życiem jak gdyby wojna dla nich nigdy nie wybuchła.


    Co więcej Unia Europejska w tym momencie walczy już na kilku frontach. Wciąż pogrążona w kryzysie jest Grecja, a i w pozostałych państwach ciężko powiedzieć, że gospodarki rosną w zawrotnym tempie. Zaś niespodziewanym gromem stała się sprawa exodusu Syryjczyków, która doprowadziła już do tego, że prominentny eurokrata Martin Schulz w niemieckiej ZDF grozi użyciem siły wobec państw niechętnych przyjęciu uchodźców. Ja osobiście nie wiem czy jestem bardziej zażenowany czy zaszokowany, ale przecież od dawna już piszę, że UE jako coś więcej niż układ gospodarczy jest pozbawiona sensu. Z niepokojem obserwuje również wzrost nastrojów nacjonalistycznych, które - wbrew rachunkom rodzimych "patriotów" - uderzą nie tylko w przybyszów z innych regionów świata, ale również w naszych rodaków mieszkających zagranicą. Czy taki David Cameron serio wierzy w swoje słowa, gdy mówi, że Polacy zabierają pracę Brytyjczykom? Czy rodzimy Anglik byłby chętny do pracy za najniższą krajową na zmywaku czy w hotelu? Wszyscy znamy odpowiedź. Kiedy kilka lat temu w Hiszpanii trwał bunt młodych na transparentach wypisane były hasła o 1000 euro jako głodowej pensji. U nas 1000 euro to pensja, na którą wiele osób po cichu liczy w głębi ducha, kiedy idzie na studia i niech nikt mi nie mówi, że życie w Kordobie jest droższe niż we Wrocławiu, bo oprócz tego, że Hiszpania jest producentem warzyw na całą Europę, to jeszcze zakładam, że kaloryfery odkręcają może na tydzień w roku a może wcale. Na marginesie dodam, że we Francji w przedwyborczych sondażach prowadzi pani Marine Le Pen, jej ewentualne zwycięstwo może zatrząsnąć Unią w posadach o wiele, bardziej niż kolejne kryzysy.


    Rosja zaś ze swojej strony wykonała gest pojednawczy wysyłając wojska do Syrii. U nas nie podjęto nawet debaty w tej sprawie. Mówimy o przyjmowaniu uchodźców nie mając żadnego planu rozwiązania konfliktu tam na miejscu, a przecież każdy wie, że tego nie da się załatwić dobrą wolą i nakłanianiem ISIS i Asada do rozmów. Z dwojga złego, lepiej mieć u swoich bram świeckiego dyktatora niż fundamentalistów, po których ciężko spodziewać się by zdecydowali się żyć w przyjaźni i pokoju. 90% tych, którzy dzisiaj byliby gotowi umierać za przyjęciem uchodźców (albo chociaż wstawić przejrzystą infografikę na fejsbuku) nie wyobraża sobie zapewne wysyłania naszych wojsk, a wśród nich jakiś procent stanowią pewnie i tacy, którzy kazaliby zadać sobie pytanie czy nie lepiej byłoby rozwiązać siły zbrojne, a zaoszczędzone pieniądze rozdać na rozwój kultury i macbooka dla każdego. Nie ma prostych recept na syryjski problem, ale pewne jest jedno - przyjmowanie uchodźców samo nie rozwiąże tego węzła gordyjskiego.


    Gdzie w tej układance jest miejsce Warszawy? Oberwali nasi rolnicy i przedsiębiorcy, a mało tego nie mogliśmy nawet sprzedać broni. Nie mówimy przecież o eksporcie dla jakiegoś afrykańskiego watażki dokonującego ludobójstw. Mówimy o jednym z najbliżej spokrewnionych narodów, naszym sąsiedzie, który postanowił wyrwać się spod moskiewskiej kurateli. Takie zamówienia mogłyby przecież pomóc napędzić rodzimą gospodarkę. Oczywiście pełna zgoda, że o wiele lepiej byłoby gdybyśmy mogli sprzedawać nowoczesne technologie, ale w sytuacji, w której jest nasz kraj nie wolno wybrzydzać. Podobnie jak na solidarność energetyczną tak i na to nie ma zgody "z góry".


    Wielokrotnie w tym miejscu podkreślałem również swoje przywiązanie do demokracji i wolności - nawet jeżeli zachodni sposób jej pojmowania nie zawsze wyczerpuje nasze wyobrażenia. Wbrew uproszczeniom korwinistów i narodowców demokracja jest dobrem. Łatwo jest wychwalać Rosję czy Chiny siedząc sobie w mieszkanku i mając możliwość korzystania choćby z nieograniczonego internetu. Ciekaw jestem czy gdyby po "Putinie" przyszedł inny wódz, który miałby inny pogląd i odgórnie narzucał go naszym zatwardziałym prawicowcom to czy równie chętnie mówili by o przewadze rządów autorytarnych. Przykład PRL pokazuje, że oczywiście nie. I choć nasza demokracja wciąż pozostaje cyrkiem zarządzanym z zewnątrz to społeczeństwo obywatelskie zdolne do rozliczania polityków z ich obietnic i do artykułowania własnych wymagań właśnie dorasta. Jeszcze jedno, dwa pokolenia i jestem spokojny, że przynajmniej o takich żenujących rządach jak te PO będziemy mogli zapomnieć. Co oczywiście nie znaczy, że mamy biernie czekać aż ten dzień nadejdzie. Bynajmniej! Naszą rolą, rolą społeczeństwa jest wymuszanie na klasie politycznej realnych i samodzielnych działań, wspieranie ruchów oddolnych i eliminacja przyspawanych do stołków elementów partyjnego betonu, a także autorytetów medialnych, które o samodzielnym myśleniu dawno zapomniały (nie mówię oczywiście o fizycznej eliminacji, ale o marginalizacji w życiu publicznym).


    Odszedłem od głównego wątku, ale nie przez przypadek, bo choć w idealnym świecie zachód szybko i sprawnie przeprowadziłby akcje pomocy Ukrainie to w rzeczywistości od początku konfliktu jak na dłoni widać, że zdeterminowana jest tylko jedna strona. Ponad to Polska, jak największy sąsiad Kijowa w UE i potencjalny lider regionu jest w zasadzie zepchnięta na margines do roli co najwyżej potakiwacza. Wszyscy pamiętamy żeby wyzbyć się jakichkolwiek ambicji międzynarodowych, tfu to znaczy "niepotrzebnie nie wychodzić przed szereg"! Wobec tego warto byłoby przewartościować politykę wobec wschodniego sąsiada i spróbować wyrwać dla siebie jakieś korzyści (niższa cena gazu chociażby) w zamian za poparcie dla Moskwy na brukselskich salonach. To z czym kraje zachodu nigdy nie miały problemów - Realpolitik. Tym bardziej, że już niedługo po dnie Bałtyku gaz popłynie przez Nord Stream II, o czym ten typowy Janusz i Grażyna nie wiedzą, bo "we wiadomościach tylko o uchodźcach było". Widać wyraźnie, że wojna na wschodnich rubieżach Ukrainy ze śmiertelną powagą jest traktowana tylko w naszym regionie. Dla Putina wygodniej by było, gdyby Polska zajęła bardziej otwarte stanowisko, z krajów mocno opowiadających się za twardą polityką wobec Kremla miałby już do "przekabacenia" tylko bałtyckie republiki i byłą Czechosłowację. Jest to ważne tym bardziej, że wygląda na to, iż deal został już między wielkimi zatwierdzony i teraz zostało tylko zmiękczać postawę innych. Chyba, że gospodarz Kremla nie jest zainteresowany rozwiązywaniem sytuacji i woli podgrzewać konflikt w nieskończoność, ale w takim wypadku sam kręci na siebie bata, bo to wiąże się z ciągłymi wydatkami, większymi niż w wypadku Abchazji, Osetii czy Naddniestrza.


    Pamiętajmy cały czas: dla Moskwy nie ma czegoś takiego jak partnerstwo z Polską, ale sytuacja z wspomnianym wyżej gazociągiem powinna jednak otworzyć oczy, każdemu odpowiedzialnemu politykowi i dziennikarzowi - nie wolno zaprzestać poszukiwań alternatywnych kierunków rozwoju kontaktów zagranicznych. Dlatego choć trzeba próbować z Rosją prowadzić dialog i wyciągać z tego jak najwięcej, to nie może on nigdy mieć najwyższego priorytetu, musimy mieć oparcie w strukturach zachodu, ale musimy też pogłębiać dogadywać się z innymi graczami. W mojej głowie do rangi symbolu urosło, że na szczycie szefów rządów państw Europy Środkowo-Wschodniej i Chin, w ubiegłym roku w Belgradzie, Polska (jako jedyny z 16 krajów) nie wysłała premiera - pani Kopacz była zajęta PRZYGOTOWANIAMI do odbywającego się KILKA DNI PÓŹNIEJ szczytu Unii.


    Skutkiem dogadania się z Moskwą musi być - niestety - okrojenie terytorialne Ukrainy, a także odłożenie - na nieokreślony czas - europejskich aspiracji Kijowa na bok. Winy za to nie będzie ponosić w żadnym wypadku Polska. Krym jest już stracony i nikt poważny nie będzie żądał od Rosji jego zwrotu. Oddanie jakiejkolwiek części reszty terytorium Moskwie, bądź faktyczny podział na dwa państwa przyniosłoby skutek odwrotny do zamierzonego. Nie jest niemożliwy scenariusz, w którym w takim wypadku władzę w Kijowie objęliby faszyści. Dzisiaj faktyczny wpływ prawego sektora jest ograniczony. Polska prawica zdecydowanie przesadza, wszelkie gesty tolerowania tego typu zachowań jakiegoś marginesu społeczeństwa są zrozumiałe, władza centralna jest zbyt słaba by prowadzić wojnę na kilku frontach (zwłaszcza jeżeli jedna z nich nie jest metaforyczna). Idealny scenariusz byłby taki, że Krym zostaje przy Rosji, a w następnych wyborach do Kijowa wraca polityki promoskiewski. Problemem pozostaje tylko czy taki prezydent mógłby zostać zaakceptowany przez społeczeństwo. Najważniejsze dla nas by sytuacja za wschodnią granicą była możliwe jak najstabilniejsza, nawet za cenę "honoru". Ci, którzy najgłośniej zawyliby z oburzenia nad utratą honoru zazwyczaj na co dzień wycierają sobie nim gęby.


    Tylko kto w Polsce mógłby się podjąć takiego zadania? Jak widzom Faktów i Wiadomości wytłumaczyć teraz ten deal? Ewa Kopacz jest postacią, przez którą na kilka miesięcy przestałem zupełnie śledzić politykę. Każde przemówienie tym samym łamiącym się głosem i w kółko te same sentencje o PiSie dzielącym Polaków. Kiedyś taki język działaczy PO był po prostu irytujące, ciągłe zasłanianie własnej pustki programowej widmem opozycji. Teraz męczący bardziej niż kiedykolwiek, bo widać, że robią to pomimo, iż w sondażach notowania lecą na łeb na szyję, a Bronisław Komorowski przegrał nawet w obliczu przyznanego mu ad hoc, w środku czerwca, tytułu człowieka roku (na marginesie, ciekawe kiedy w Wyborczej robią podsumowanie ostatnich 12 miesięcy, w połowie września?) Ewa Kopacz nie jest politykiem samodzielnym, zaś Platforma wypełnia wolę Berlina/ Brukseli widać to było wyraźnie przy okazji wspomnianego już Euromajdanu.


    Niestety cudów nie należy spodziewać się po ewentualnym rządzie PiS (choć wydaje się, że gorzej być nie może). Wątpię by formacja była zdolna do przeskoczenia własnych uprzedzeń i fobii. Na prawicy wciąż większe wpływy ma taki Błaszczak niż Gowin, a szkoda! Pytanie zależy również od tego, czy Jarosław Kaczyński wzniesie się ponad osobisty uraz, bo choć nie odrzucałbym od razu myśli, że Beata Szydło może mieć swój autorski program, to jednak większość w sejmie będzie w rękach Prezesa. Będzie on cenzorem prac rządu. Wszystko wskazuje na to, że PiS dalej będzie raczej brnąć w budowę antyrosyjskiego sojuszu, potwierdzeniem tej tezy może być fakt sposobu w jaki potraktował on Orbana, który przypomnę jeszcze raz: nie wyłamuje się z sankcji, po prostu zadaje pytania.


    Dodatkowo od katastrofy smoleńskiej minęło już 5 lat, a w polityce to wieczność. Wiadomo, że położyliśmy śledztwo i winna temu jest tylko i wyłącznie Platforma, sprawa ta dobitnie jak żadna inna pokazała nasze miejsce w szeregu: gdzieś obok Ekwadoru i Togo. Dzisiaj jednak już nie cofniemy czasu, ta sprawa jest stracona. Wydaje się, że nawet w PiSie zdają sobie z tego sprawę - oby tak było - i powoli, rakiem działacze partii wycofują się ze swoich buńczucznych zapowiedzi - robiąc to niejako przy okazji kampanii wyborczej. Nie mówiąc o tym, że nie wolno kształtować naszych relacji przez pryzmat doznanych kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu krzywd, bo wtedy nikomu nie moglibyśmy podać ręki, ani Niemcom, ani Ukraińcom, ani Rosjanom, ani tym bardziej zgniłemu zachodowi. Tymczasem przy okazji imigrantów odżył w prawicowym internecie temat odsieczy wiedeńskiej, serio? Serio ludzie?


    O innych ugrupowaniach szkoda zaś pisać. Lewica czy Nowoczesna (PL) będą kontynuować rolę bezwolnego narzędzia w rękach brukselskich polityków. Niewiadomą jest ewentualne zachowanie w sprawach zagranicznych partii Korwin, bo choć jak tutaj piszę byłbym gotów dobijać deal z Rosją to jednak trzeba pamiętać, że nie może być mowy o żadnej zmianie sojuszy. Z jakiejkolwiek analizy wyłączyć można zarówno PSL jak i inicjatywę Kukiza jako formacje niepoważne.


    Polsce brakuje debaty nad możliwymi kierunkami polityki zagranicznej! Jak ryba wody potrzebujemy otwartej rozmowy, wyłożenia argumentów i chłodnej analizy. To co nam się proponuje w zamian to nic więcej jak dogmatyczne pieniactwo. Nie wiem tylko czy przyczyną tej umysłowej impotencji dziennikarzy i klasy rządzącej jest chciwość czy faktyczne ograniczenia ich możliwości intelektualnych. Zakończę cytatem z ostatniego numeru Nowej Konfederacji "w okres przesileń geopolitycznych i gospodarczych wchodzimy z „państwem istniejącym tylko teoretycznie”: niezdolnym ani do definiowania, ani do realizowania interesu publicznego". Koniec kropka.

Wednesday, September 9, 2015

Syryjscy uchodźcy

   Przyszedł dzień, że strach zaglądać na facebooka, bo nagle okazuje się, że tracisz resztki szacunku do innych ludzi. Na jednym z fanpejdży ponad 2000 lajków dostała grafika, która zrównała falę uchodźców z Bliskiego Wschodu do Polaków na przestrzeni dziejów - to kolejny krok w rodzimej pedagogice wstydu. Wychodzą z nas ciągle kompleksy postkolonialne - nazwane przez naszego byłego ministra "murzyńskością". Zawsze musimy się bić i oskarżać o zło świata, to my zabijaliśmy Żydów, II RP była państwem totalitarnym, nasza wina! Nasza wina! Tymczasem zazwyczaj wychodzi po prostu ignorancja i niewiedza.


    Na grafice zaznaczeni są ci, którzy uciekali w wyniku zaborów, wojen napoleońskich czy po powstaniach XIX wiecznych. Wystarczy wziąć do ręki książki od historii. 200 lat temu pojęcie narodu dopiero raczkowało, a Polakiem to się mógł czuć pan co miał gospodarstwo wielkości powiatu, chłop co u niego w polu tyrał miał to gdzieś jak go nazwą, a ten chłop stanowił lwią część całej ludności. Po powstaniach nie było exodusu setek tysięcy, tzw. Wielka Emigracja to była głównie inteligencja, a prości ludzie - znacząca większość - dalej żyła rytmem, który wyznaczała natura i praca na roli u swojego pana - tym razem pruskiego junkra czy rosyjskiego bojara. Ucieczki wielu imigrantów za Ocean w okresie do I wojny światowej nie ma nawet sensu brać pod uwagę jako, że USA to w końcu kraj zbudowany przez imigrantów nie tylko z Anglii, wspomnieć tylko Włochów, Irlandczyków czy Chińczyków, przy nich nasza Polonia wygląda bardzo skromnie. Również często przytaczany argument o rodakach w Iranie jest całkowicie chybiony - po pierwsze za całą operacje zapłaciliśmy w wyniku umowy z Londynem, po drugie ZSRR pozbywał się niewygodnej mniejszości w okresie, w którym hitlerowskie wojska gromiły Armię Czerwoną, zaś Wielka Brytania rozpaczliwe potrzebowała rekruta do walk w Afryce Północnej, gdzie osławiony Afrikakorps Erwina Rommla parł ku Suezowi. Ucieczki w okresie komuny to ponownie raczej wyjazdy ludzi lepiej uposażonych, nie zaś fala ludności. Szukając informacji natrafiłem na liczbę 1 miliona w ciągu 40 lat PRL, przy czym trzeba wziąć sobie poprawkę, gdyż w gorącym okresie 1968 uciekali główni Żydzi, zaś duża część tej liczby to uciekinierzy ze Śląska do RFN, którzy Polakami byli na papierze.


    Można się natomiast zgodzić, że upadek PRL i emigracja zarobkowa to w dużej mierze niestety eksport polskiej hołoty, ale ci, którzy mają tak wrażliwe serca na biednych Syryjczyków, nie zastanawiają się, że rodacy wyjeżdżają najczęściej z obszarów o wysokim strukturalnym bezrobociu, gdzie nikt nie pokazywał ludziom nawet jak można lepiej zadbać o swoje życie. Na wsiach wciąż często obecne jest myślenie rodziców "Po co ci curuś te studia, Marek nasz sąsiad ma syna co ma gospodarkę, zostań tutaj". Nie mówiąc o tym skąd ma się wziąć u ludzi, którzy ciężko harują całe życie w fabrykach za 1500 złotych żeby mieć co do garnka włożyć, wrażliwość na problemy dla nich tak abstrakcyjne jak bezdomne psy w Kosowie czy Syryjczycy, którzy na dworcach chodzą ze smartfonami i zaraz dostaną w Niemczech zasiłek wielkości ich kilku wypłat. Częsta u lewicy wrażliwość obowiązuje tylko inne gatunki (zwierzęta), bądź inne narodowości (Palestyńczycy, Tybetańczycy), a u nas tylko "zawistne polaczki" - innymi słowy "druga strona cebuli". Zamiast gimbopatriotycznego "co złego to nie my", pojawia się naiwne, charakteryzujące się absurdalnym poczuciem wyższości wymieszanej ze wstydem - "co złego to my". Nikt nigdy nie zastanawia się skąd u nas (jak zresztą na całym świecie) ten brak wrażliwości społecznej. Otóż drodzy przyjaciele z lewej strony powiem wam sekretną receptę - jeżeli Polacy będą zarabiać za 8 godzin pracy w fabryce tyle ile zarabialiby za tą samą pracę w Niemczech czy  w Wielkiej Brytani (czyli jakieś 3-4 razy więcej) to nagle by się okazało po kilku latach, że większość Polaków, nie ma nic przeciwko homoseksualistom czy jakimkolwiek mniejszościom,  uchodźcom.


    To może być jednak bardzo ciężkie dla pojęcia przez większość dziennikarzy Natemat.pl czy Wyborczej, bo oni nigdy się z biedą nawet nie zetknęli. Ba! Nawet nie zajmują się prozą dnia codziennego, przecież walcząca z ciemnym klerem Magdalena Środa przyznała sama, że nawet w domu ma kogoś kto sprząta za nią. Jak ktoś kogo stać na zatrudnienie sobie sprzątaczki może moralizować rzeszę Polaków, których nie stać nawet na godziwe przeżycie miesiąca, nie wspominając o luksusach takich jak wakacje raz w roku. Tomasz Lis już wprost atakuje "Wstyd!", oczywiście nawet wśród osób średnio zorientowanych redaktor Newsweeka nie jest uosobieniem rzetelnego dziennikarstwa. Przeciwstawia on "żałosny egoizm i nietolerancje" postawie Niemców, którzy gotowi są przyjąć "prawie milion" uchodźców. Jakim prawem? Jakie kryteria stosuje? Nie mam pojęcia.


    Równie chętnie rozmaici dziennikarze mainstreamowych mediów przypominają o potrzebie europejskiej solidarności, tak więc przypomnijmy jak solidarny był z nami Zachód, nie ma tu sensu odgrzebywanie zaszłości jak Jałta czy Wrzesień 39. Brak baz NATO na terenie naszego kraju, gazociąg po dnie Bałtyku, który minister Sikorski określał "odnowieniem paktu Ribbentrop-Mołotow" (oczywiście nazwał go tak w czasach, gdy jeszcze nie był głową MSZ) i na finał odrzucenie wspólnej polityki energetycznej. Apeluje do wszystkich nie ośmieszajmy się poprzez stosowanie tanich chwytów poniżej pasa mających grać na naszej wrażliwości!


   Zresztą jak wspomniałem wcześniej, ci co najgłośniej krzyczą o potrzebie miłości dla bliźniego z Syrii czy innego zasiedmiogórogrodu, są ostatni żeby jechać teraz na jakąś patologiczną wioskę gdzieś na byłych PGR-ach i zaczynać pracę u podstaw. Bez zbędnej kurtuazji powiem wprost, zajmowanie się bezpańskimi psami czy wrzucanie na facebooku artykułów o różnych "Tybetach" daje na pewno większy poklask w towarzystwie niż pomaganie żyjącym na granicy ubóstwa rodzinom z obskurnych kamienic albo osiedli z wielkiej płyty, a przecież to jest koło nas! Czy tak bardzo spowszedniało nam nasze piekiełko, że będziemy teraz wzorem Bono ratować cały świat?  Mamy tak wiele problemów tutaj u nas na miejscu! Minimum egzystencji to około 1771 zł miesięcznie dla rodziny czteroosobowej, według danych GUS w 2012 roku poniżej tego wskaźnika żyło prawie 7% Polaków. Wyobraźcie sobie to. Tysiak idzie na mieszkanie a za 771 złotych, dla czterech osób, to można jechać co najwyżej na parówkach z biedronki i jajkach 2,7zł za paczkę. Takie zakupy wywołują oczywiście jazgot w internecie, że dlaczego ludzie godzą się na takie traktowanie zwierząt, chów klatkowy itp. Czy wy wolnomyśliciele lewicy wierzycie, że ktoś kupuje takie jedzenie bo mu się tak podoba?


   Kończąc wątek polskiego piekiełka dorzucę jeszcze dwa grosze. W 2012, prawie 2/3 osób w grupie 15-24 lat i nieco ponad 1/3 osób w grupie 25-39 jest zatrudniona na umowach terminowych - bez szans na stabilizacje finansową czy kredyt na mieszkanie. Te same media, które mówią o ksenofobii naszych współobywateli równie chętnie piszą z rozczarowaniem o "roszczeniowej" postawie młodego pokolenia i płaczą nad odrzucaniem przez młodych demokracji. Czy jednak kogokolwiek żyjącego "normalnym" życiem może to dziwić? Ludzie zachodzą w głowę po co nam wybór skoro i tak rządzą ci sami, nie ma żadnej kontroli demokratycznej bo około połowa (wnioskując po najlepszych frekwencjach wyborczych) dawno straciła już zainteresowanie polityką, wielu ludzi informacje czerpie tylko z silnie zideologizowanej telewizji. W moim miasteczku  znaczna obywateli, którzy mogą głosować, ma już ponad 50 lat, bardzo często pracują praktycznie od początku zawodowej kariery w jednym zakładzie i oni nie czują problemu, że nie ma miejsc pracy dla młodych, że większość osób kończących szkołę średnią wyjeżdża. Jest cisza, spokój, nowa droga rowerowa, ładne rondo, więc czemu zmieniać władzę? Przypuszczam, że takie podejście jest obecne również u wielu innych wyborców na terenie całego kraju, a moja niewielka mieścina jest taką małą Polską (niczym Powiśle w "Lalce"Prusa).


    Wracając do wątku uchodźców, ja nie mam nic przeciwko. Uważam, że jakąś - ograniczoną i bank nie narzuconą odgórnie przez Brukselę - ilość uchodźców należy przyjąć. Jeżeli nasze państwo stać na robienie referendum, które i tak z góry było wiadomo, że pójdzie do kosza, a miało tylko przyciągnąć wyborców Kukiza do skompromitowanego byłego prezydenta, za 100 milionów złotych, to stać nas na przyjęcie kilku tysięcy osób. Jednak zanim to zrobimy oczekiwał bym od elity jasnych planów, gdzie ich zamierza przyjąć (nie wyobrażam sobie zrobienia 3-4 gett pod największymi miastami), opracowania szczegółowego planu aktywizacji zawodowej i nauczenia w stopniu komunikatywnym języka.


    Proszę jednak pamiętać, że nawet przyjęcie 2000 uchodźców (choć już teraz po kilku dniach ta liczba wzrosła do 11 tysięcy, a znając UE na pewno jeszcze i tę liczbę będzie próbowała podnieść) nie rozwiąże problemu ksenofobii i nienawiści spowodowanych oderwaniem od rzeczywistości elit (tak polityków jak i sprawujących rząd dusz dziennikarzy) i warunkami życia, które zachęcają raczej do alkoholizmu/ucieczki/samobójstwa niż do aktywnego życia i tworzenia społeczeństwa obywatelskiego. Jeżeli ktoś czeka kilkanaście lat na wyrwanie się z nędzy i znalezienie normalnej pracy, a przyjezdny dostanie to wszystko od ręki to efektem tego może być tylko jeszcze większy wzrost zjawisk patologicznych.


     Warto też by wszyscy tak chętnie zapraszający do nas uchodźców zastanowili się, dlaczego w krajach arabskich nie ma demokracji, dlaczego jeżeli już odbywały się wybory to wygrywały najczęściej partie bliskie islamskim fundamentalistom. Ci, którzy do nas przyjadą, to nie będą fascynaci humanizmu, którzy pod pachą przywiozą ze sobą dzieła Kierkegaarda, Camusa, a na pierwszą wycieczkę w nowym miejscu udadzą się miejscowego muzeum by później gdzieś na mieście zjeść sobie kotleta z soczewicy, a wieczorem pójść nad rzekę doznawać przy browarku ambientów. Lewicujący myśliciele, którzy tak łatwo znajdują w polskim życiu codziennym szowinizm i patriarchalne wpływy powinni zadać sobie pytanie jak wygląda życie kobiet tam na miejscu w Syrii, czy nawet we wspólnotach muzułmańskich w zachodniej Europie.


    Last but not least - byłem w Niemczech i niezależnie czy mówimy o dużym mieście czy wioskach turecka mniejszość (ale i polska) tam żyje bardziej obok rdzennych mieszkańców niż razem z nimi. Brak asymilacji jest poważnym problemem i o ile u nas niechęć do przyjmowania uchodźców wynika - moim zdaniem - z przyczyn materialnych o tyle na zachodzie jest to zwyczajne zmęczenie brakiem postępów w polityce multikulturowej. Bo nastroje ksenofobiczne rosną również tam, gdzie teoretycznie znajduje się światowe centrum tolerancji, gdzie nie ma "polaczkowatej małostkowości".


    Dlatego zanim po raz kolejny wrzucimy zdjęcie dziecka umierającego w podróży do Europy, albo rasistowski komentarz zastanówmy się nad tym wszystkim gruntownie. Bez długofalowej strategii co z uchodźcami zrobić i - ważniejsze - jak rozwiązać konflikt tam na miejscu, wpuszczanie tysięcy Syryjczyków jest nie do przyjęcia jako zwyczajnie pozbawione sensu. Nie zapominajmy jednak, że to też są ludzie i nie róbmy z siebie głupszych niż jesteśmy.

Tuesday, September 1, 2015

Kapitan Ameryka!

   W prawicowej części internetu nadal bez zmian. Obiektem zachwytów wciąż Władymir Władymirowicz, a tarczą do rzutków zdjęcie aktualnego rezydenta Białego Domu. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest Barack Obama, ale dla wszystkich jest oczywiste, że to tylko pionek w rękach waszyngtońskich elit i banksterów z Wall Street.

   Przy okazji kryzysu na Ukrainie w Polsce obudził się antyamerykanizm, a zwroty takie jak "amerykański imperializm" znowu trafiły do głównego obiegu, po latach na wygnaniu (gdzie wciąż jeszcze przebywa "walka klas", a skąd uciekł już "kapitalistyczny wyzysk" i "proletariat" - w postaci prekariatu, tak tak, wiem to nie to samo).

   Tym razem dowiedzieliśmy się, że Majdan był tylko brudną i parszywą prowokacją wymierzoną w miłującą pokój Moskwę, bo to może Władymir Władymirowicz wysłał czołgi na wschód Ukrainy i na Krym, ale wiecie co zrobił zachód? Tutaj wersji jest co nie miara, w najbardziej klasycznej lansowanej przez bożyszcza nastolatków Janusza Korwina-Mikke wygląda na to, że - w skrócie - zachodni system finansowy jest na granicy bankructwa i potrzebna jest wojna by to przykryć. Miliardy dolarów, wszystko po to by sprowokować Putina do pierwszego ruchu i dostać wymarzony casus belli. Bo wiecie, zachodnie elity są w zasadzie tak cyniczne i bezduszne, że są gotowe wydawać ostatnie oszczędności będąc na skraju nędzy po to by wkurzyć człowieka uważanego w naszej części świata za nieobliczalnego. Są gotowe poświęcić Pragę czy Warszawę jako ofiary potencjalnego ataku nuklearnego po to by później móc oddać.

   Teoria ta ma wiele słabych punktów. O ile jestem skłonny uwierzyć, że w Pentagonie siedzi banda antyrosyjsko zaślepionych generałów, to nikt mnie nie przekona, że w całym ośrodku decyzyjnym pomiędzy luźną sugestią "sprowokujmy Putina" do dziś nikt nie pomyślał sobie o priorytetach, a te wskazują jasno - Rosja nie jest dziś realnym przeciwnikiem zachodu. Abstrahując od kwestii czysto militarnych, nie ma konfliktu interesów. Wręcz przeciwnie! Polityka resetu firmowana przez Obamę na początku jego pierwszej kadencji była odpowiedzią na oczekiwania ludu. Skrajnie niepopularne, w późniejszych fazach, interwencje w Iraku i Afganistanie dały impuls do powrotu do stołu rozmów zamiast do wysyłania żołnierzy. Odprężenie w stosunkach na linii Moskwa-Waszyngton byłoby tym bardziej pożądane, że dużo większym zagrożeniem dla światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych - o ile wolno o niej jeszcze mówić - na dzisiaj są Chiny.

   Warto pamiętać też, że to ciągłe zaangażowanie w konflikty zbrojne przez dziesięciolecia jest dla pozycji USA dużo większym sprawdzianem niż lokalny Napoleon na wschodzie Europy. W tym momencie chciałbym zrobić mały przystanek. Przeciwnicy Waszyngtonu często akcentują, że imperialna polityka Stanów to właśnie przede wszystkim tępe bombardowanie tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Nieprzemijającą chwałą cieszy się żart o "Nadchodzącej/Nadlatującej Demokracji", która gotowa jest "spuścić ci wpierdol". Nie wolno jednak dopuszczać się uproszczeń, "eksport demokracji" nie był celem samym w sobie, miał to być środek zapobiegawczy. USA jako najbogatszy i najbezpieczniejszy kraj "wolnego świata" dwukrotnie umywał ręce od problemów po drugiej stronie Atlantyku, dwukrotnie w końcu był do tego zmuszony by bałagan sprzątać, gdyż nieograniczona wojna podwodna za każdym razem prowadziła do zagrożenia interesów Waszyngtonu. W dodatku, za drugim razem świat z zażenowaniem oglądał zachodnioeuropejski festiwal polityki ustępstw wobec nazistowskich Niemiec. Warto przy okazji pamiętać, że wybuch II wojny światowej nie był dla ludzi szokiem zwalającym z nóg. Widziałem kiedyś wyniki sondażu przeprowadzonego w sierpniu 1939 w USA, z których jasno wynikało - mniej więcej 3/4 ankietowanych uważało, że konflikt rozpocznie jeszcze na jesieni. Przecież każdy kto jest troszkę w temacie wie, że Chamberlain oddający Hitlerowi Sudety już wówczas był uważany za polityka naiwnego, każdy zna jakieś sentencje, z których niezbicie wynika, że każdy się wojny spodziewał, choćby słynne "To nie pokój to zawieszenie broni na 20 lat" (Foch o traktacie Wersalskim tuż po jego podpisaniu), czy "Mogli wybrać wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę i tak będą mieć" (Churchill po wspomnianym wyżej Monachium).

   Zarówno pierwsza jak i - zwłaszcza - druga wojna światowa pokazały jasno amerykańskim elitom, że izolacjonizm nie jest wyjściem, a wojnom lepiej zapobiegać niż brać w nich udział. Kiedy Amerykanie używali bomb atomowych w Japonii przeważył właśnie ten czynnik. Chodziło przecież tylko o to, żeby konflikt już się zakończył i umarło mniej ludzi (tak swoich jak i przeciwników). W bonusie doszedł jeszcze argument straszaka dla Moskwy - "Pamiętajcie towarzysze, my wiemy, że Armia Czerwona to największa siła konwencjonalna, ale my tutaj mamy coś więcej". Dzisiaj wiedząc jak atom rozprzestrzenił się po świecie łatwo jest się uśmiechać, ale warto pamiętać, że konstruowanie tej broni to były lata badań i koszta , których nie dało się z niczym porównać. ZSRR musiało na swoją wunderwaffe jeszcze poczekać, a przecież znamy przypadki ideowych komunistów z zachodu, którzy swoją wiedzą z Moskwą chętnie się dzielili.

   Silnym doświadczeniem i wstrząsem dla waszyngtońskich elit musiała być też utrata sojusznika na Dalekim Wschodzie jakim były Chiny. Odmówienie zdecydowanej pomocy Czang Kaj-Szekowi sprawiło, że USA stracił alianta o potencjale, którego można było napisać kilka opasłych tomów. Wybuch II wojny światowej, zmierzch mocarstwa w Paryżu, wyrok śmierci dla mocarstwa w Londynie i Moskwa instalująca satelickie rządy w kolejny krajach bloku wschodniego w połączeniu z utratą przez Kuomintantg wpływu na sytuacje w Państwie Środka doprowadziły pod koniec lat czterdziestych do palącej potrzeby stworzenia nowej polityki zagranicznej przez Waszyngton. Tutaj należy upatrywać źródeł amerykańskiego "eksportu demokracji" i z tej strony należy patrzeć na konflikt koreański czy wietnamski.

   Z perspektywy historycznej, kiedy spojrzymy na problem pod tym kątem, widać wyraźnie, że amerykańskie elity po prostu odrobiły lekcje. Oczywiście na przestrzeni dziesięcioleci system reagowania na każdy sygnał zebrał swoje żniwo, amerykańskie konto obciąża poza tym dogadywanie się z lokalnymi watażkami, wspieranie często najobrzydliwszych reżimów ze względu na ich przyjazną wobec USA postawę. Z drugiej strony, czy nie jest nam łatwo oceniać skutków "bombardowania demokracją" bez możliwości zapoznania się z tym co by było, gdyby Waszyngton znowu wrócił do Izolacji. Czy "odpuszczenie sobie" Korei, Wietnamu albo Europy Zachodniej nie doprowadziłoby do tego, że sowiecka dominacja zniszczyła by nie połowę a całość Starego Kontynentu? Czy oddanie pola jednostkom w typie Castro, Che Guevara nie zmiotłoby w końcu samych Stanów Zjednoczonych?

    Jest oczywiste, że nie może być pełnej zgody, na wszelkie poczynania USA i jasno trzeba sobie powiedzieć gdzie są granice. Wymyślanie sobie coraz bardziej absurdalnych powodów do wojny, w połączeniu z -jak sądzę - nierzadką u prezydentów tego kraju manią wielkości, wręcz obsesją by zapisać się na kartach historii. Proces przybrał karykaturalną formę już po upadku Związku Sowieckiego, kiedy wobec osamotnienia Waszyngtonu co raz częściej interwencje polegały na bezrefleksyjnym wchodzeniu w konflikty, których jedynym wynikiem były zbombardowanie miasta i postępujące bankructwo idei obrony demokracji.

   Niech wszyscy krytycy USA wstrzymają jeszcze oddech, amerykańskie elity nauczą się w końcu życia w nowej sytuacji. 20 lat ponad potrzebował Waszyngton by zacząć aktywnie uczestniczyć w światowej polityce, utrata Chin i Europy Wschodniej zaowocowały rozpoczęciem antykomunistycznej krucjaty na świecie. Ile czasu potrzebowała Moskwa by podnieść się po wojnie domowej i znaleźć nowe miejsce dla siebie po upadku idei światowej rewolucji? Chiny potrzebowały 100 lat od wojen opiumowych do zadeklarowania przez Mao końca wojny domowej żeby w ogóle zjednoczyć kraj, a następnych 40 by otworzyć kraj szeroko na świat.

   Oczywiście dla każdego myślącego człowieka jest oczywiste w jaki sposób zachodnie (a więc i nasze) media usprawiedliwiają działalność amerykańskiej machiny. Grzechy popełniane przez Waszyngton wciąż są z łatwością tłumaczone przez te same gadające głowy, którym włosy jeżą się na samą myśl o grzeszkach Moskwy. Powtórzę tutaj jednak wnioski, które nie raz już zapisywał w tym miejscu, dla nas sojusz z Rosją nie stanowi żadnej alternatywy. Dla żadnego Putina Polska nie będzie nigdy partnerem do rozmów. Zresztą podobnie jak dla Niemiec, które przed odrodzeniem rewizjonizmu chronią... amerykańskie wojska. Teoretycznym plusem naszego ślepego oddania Anglosasom wciąż pozostaje to, że w interesie USA leży utrzymanie statusu quo w naszym regionie.

   Podsumować wpis świetnie mogą słowa Richarda Nixona, który w polityce zagranicznej Stanów otworzył nowy rozdział "podkradając" Moskwie partnera (ideologicznego choć krnąbrnego) bez bombardowania miast: "Nie możemy za bardzo przepraszać za rolę Ameryki w świecie. Nie możemy zbyt wiele mówić o tym, co Ameryka zrobi. Innymi słow, uderzmy się w piersi, nałóżmy włosiennicę i, coż, wycofamy się, zrobimy to i tamto, i owo. Sądzę, że musimy powiedzieć: "Komu Ameryka grozi? Kogo wolelibyście widzieć w tej roli?"

Tuesday, August 11, 2015

Co nie zmieni się po wyborach?

   Wielkimi krokami zbliżają się zaplanowane na jesień tego roku wybory parlamentarne, po których najprawdopodobniej czeka nas spore przemeblowanie na rodzimej scenie politycznej. Na dzisiaj wszystko wygląda tak, że pytanie nie brzmi "kto wygra?", ale "jak wielka będzie różnica?". Kosmiczny jeszcze dwa lata temu scenariusz, w którym partia Kaczyńskiego samotnie zdobywa większość miejsc w nowym parlamencie zaczyna nabierać wyraźnych kształtów.

   Zwycięstwo Prawa i Sprawiedliwości najprawdopodobniej nie przyniesie takiego przełomu jakiego wszyscy oczekują. Jestem przekonany, że świat się nie zmieni, nie obudzimy się w żadnym "katolickim Iranie", ani nie będzie żadnej nowej jakości w nadwiślańskiej polityce. Choć co rusz słychać od zwolenników, że nareszcie uda się posprzątać ten burdel i zatrzymać falę postępującego rozluźnienia obyczajowego. Od przeciwników zaś dowiadujemy się, że spełnienie choćby części obietnic wyborczych zamieni nasz kraj w ruinę - pomimo świetnego zarządzania przez 8 ostatnich lat. Zresztą u tych drugich można zauważyć objawy dwójmyślenia, bo przecież nikt nie wytyka Ewie Kopacz absurdalnych obietnic tak jak wytyka Beacie Szydło, a nie oszukujmy się, w wyścigu po serca wyborców obie strony już dawno porzuciły choćby pozory liczenia się ze zdrowym rozsądkiem.

   Odłóżmy na chwilę rozważania na temat wewnętrznych spraw kraju. Wielu - zwłaszcza okopanych na bardziej radykalnych pozycjach - wskazuje, że PiS jest w istocie tylko "waszyngtońską agenturą", przeciwstawiając jemu PO i mainstreamową (choć nie tylko) lewicę jako "brukselską agenturę". Są to raczej nieusprawiedliwione próby uproszczania rzeczywistości na rzecz internetowych trolli, którzy nagle - po przeczytaniu 3 artykułów na niezależna.pl - stali się instant ekspertami od wszystkiego. Podobnie jak dla innych - czerpiących codzienne informacje z telewizji - stworzono, nieprawdziwe skróty myślowe: Putin = Hitler, Orban = przynajmniej Horthy/ Mussolini.

   Rozprawiając się z pierwszym mitem, nawet jeśli PiS faktycznie częściej dystansuje się od nadmiernej integracji europejskiej, warto zauważyć, że przecież traktat lizboński podpisał właśnie prezydent Lech Kaczyński, a w latach 2005-07 nie było żadnego poważnego weta ze strony polityków tej partii wobec UE. Wszelkie kontestacje brukselskiego kierunku przez członków największej siły opozycyjnej (jeszcze) obliczone są raczej na konsolidacje żelaznego elektoratu, niż na faktyczną walkę z unijną jednością. Tak jak ciężko zauważyć jakieś jawnie antyamerykańskie działania PO. Szczerze mówiąc ostatnia dekada w polskiej polityce międzynarodowej to rzecz, którą w ogóle ciężko zauważyć. Tak zwane "płynięcie w głównym nurcie" uskuteczniane przez Platformę od 8 lat, sprowadza się mniej więcej do sytuowania naszego kraju jako peryferyjnej bananowej republiki będącej w istocie rzeczy jedynie satelitą - a może i kolonią? - Niemiec. Radosław Sikorski jako minister spraw zagranicznych za swoją "pracę" powinien dostać przynajmniej dożywotni zakaz sprawowania jakichkolwiek funkcji państwowych. Oprócz żenującego "Obama-wanna-be" stylu (zamawianie pizzy itp.) i tragicznego występu na taśmach (wypowiedzi przekreślające w zasadzie swój dorobek, bo "robiących laskę Stanom Zjednoczonym" należy szukać chyba głównie w MSZ), minister Sikorski ośmieszył choćby strzępy własnej polityki zagranicznej, wspominanym przeze mnie nie po raz pierwszy, tweetem (nawiasem mówiąc "tweeterowa dyplomacja" godna państwa "istniejącego teoretycznie"). Gdy rozpoczął się Majdan ówczesny minister spraw zagranicznych krytykował Kaczyńskiego za obietnice pomocy Ukrainie, po czym w ciągu kilku dni/tygodni sam stał się zajadłym adwersarzem twardej polityki wobec Kremla... jak tylko okazało się, że Brukselskie elity podejmą jednak próbę wyciągnięcia Kijowa z orbity wpływów Moskwy. Jak mawia mój kumpel - takich wiernopoddańczych gestów nie było nawet w PRL za głębokiego stalinizmu.

   Śmiech przez łzy wzbudza fakt jak szybko polska delegacja przestała być zapraszana na jakiekolwiek szczyty dotyczące sytuacji za NASZĄ wschodnią granicą. Przecież jesteśmy, do diabła, prawie 40 milionowym narodem, który choćby ze względu na swoje położenie powinien odgrywać rolę naturalnego lidera w regionie, a jak to wygląda w praktyce? Trójkąt wyszehradzki już praktycznie nie żyje, stosunki bilateralne ze Słowacją i Czechami praktycznie zamarły jeżeli chodzi o coś więcej niż wymiana kulturalna i przygraniczne festyny. Z Litwą chyba gorzej było tylko w dwudziestoleciu międzywojennym, lodowate relacje z Białorusią można jeszcze wybaczyć biorąc pod uwagę, iż kraj ten jest w zasadzie skazany na ostracyzm  w świecie "zachodniej cywilizacji". Upaść na kolana i płakać - to zaś pozostaje jeżeli chodzi o relacje z Budapesztem. Podczas ostatniej wizyty Orbana szefowa rządu "przywoływała go do porządku" przed kamerami,a Jarosław Kaczyński nawet nie chciał się z nim spotkać. To pokazuje jak wielka jest ignorancja, krótkowzroczność i zaślepienie rodzimej klasy politycznej. Chciałbym usłyszeć choć jeden konkret dlaczego tak się wydarzyło. Orban podpisuje się przecież pod wszystkimi sankcjami wobec Rosji. Wystarczyło jednak by postawił się kilka razy Angeli Merkel (słynne zapytanie czy kanclerz ma zamiar przysłać do Budapesztu czołgi, bo "w tym Niemcy mają doświadczenie") i kilka razy zapytał o sens wstrzymywania wymiany handlowej z Moskwą by do "lokalnych kacyków" w Warszawie przyszły instrukcje z Berlina jak obchodzić się z unijnym "Bad Boyem".

   Stosunki z Ukrainą to zaś temat na zupełnie inny wpis, ale wydaje się, że nie wyczerpuje go żadna z dominujących narracji. Mainstreamowe pokazywanie Ukrainy po Majdanie jako kraju, który podnosi się z popiołów i stawia bohaterski opór barbarzyńcom ze wschodu jest tak bliski prawdzie jak stwierdzenie, że piszący te słowa ma uśmiech jak George Clooney. Nie wydaje się też by bliższy prawdzie był obraz kreowany w sieci przez rodzimych radykałów, jakoby Ukraina była zarządzana przez faszystów i banderowców, a prawy sektor rządził duszami za naszą wschodnią granicą (ledwie kilka procent poparcia), gdzie mieszkają tylko zrusyfikowani Polacy, albo spolonizowani Rosjanie, bo przecież "coś takiego jak naród ukraiński nawet nie istnieje". Prawda leży bardziej po środku. W Kijowie zasiadają nieudolni technokraci, którzy zarządzają krajem upadłym, istniejącym wciąż tylko dzięki pomocy z zewnątrz (z Brukseli, Waszyngtonu i z pieniędzy, które wysyłają swoim rodzinom rozsiani po Unii gastarbeiterzy).

   Czy zatem jesteśmy skazani na wariant przyjaźni z Rosją kosztem Ukrainy? Ten scenariusz jest po pierwszy niemożliwy do zrealizowania, a po drugie pozbawiony sensu. Prawicowe portale, na których można przeczytać peany pochwalne dla Putina jako jedynego obrońcy wartości w świecie zgorszenia i "genederów" (hahaha) nie chcą zauważyć faktu, że dla Moskwy nie ma czegoś takiego jak "partnerskie stosunki z Polską". W słowniku kremlowskich elit takiego zwrotu NIE MA. Oczywiście ciężko jest udowodnić, że ten termin istnieje jakkolwiek w świadomości naszych zachodnich sojuszników, ale zapędy Niemiec cały czas są temperowane przez kraje anglosaskie (Wielka Brytania + USA). Chociaż im też dajemy się dymać jak tania dziwka (15 milionów dolarów za więzienia CIA, w których prawdopodobnie odbywały się sceny zgodne raczej ze standardami białoruskimi to mniej niż w ciągu roku zarabia... Gareth Bale), to wątpię żeby nasz kraj wyglądał tak jak teraz gdybyśmy obrali prowschodni kierunek polityki zagranicznej. Poza tym nieufność wobec drugiej strony występuje nie tylko po stronie Polskiej, przecież to w rosyjskiej telewizji przedstawiany jest obraz mieszkańców naszego kraju jako kłótliwych pachołków zachodu i zdrajców Słowiańszczyzny. Żeby nie być naiwnym idealistą trzeba jednak jasno zaznaczyć USA dały Moskwie przykład jak gwałcić prawo międzynarodowe. Waszyngton - zwłaszcza za prezydentury Busha uznawał za fakt oczywisty, że sam stanowi prawo, stąd mamy ciężkie do wytłumaczenia interwencje w Iraku, Afganistanie, utworzenie Kosowa. Choć korzeni tego ostatniego należy szukać już w czasach Clintona, kiedy to wojska NATO wzięły aktywny udział w wojnie na Bałkanach w imię "praw człowieka" i - przede wszystkim - prestiżu USA, które zostały w latach 90 jedynym mocarstwem globalnym i zapragnęły pełnić rolę "policjanta świata". Biedny Clinton nie załatwił pokoju na Bliskim Wschodzie, więc postanowił spróbować szczęścia w innym - ogarniętym nacjonalistycznym szale - kotle. Efekty mamy do dzisiaj - obok Naddniestrza - Kosowo to chyba największy kanał przerzutowy wszystkiego co nielegalne do Europy. Przy tych niechlubnych kartach amerykańskiej polityki zagranicznej, "zielone ludziki" na Krymie jawią się być o wiele sensowniejszą interwencją. Nie może być dłużej tak, że polscy politycy do największego z naszych sąsiadów nawet nie jeżdżą i udają, że go nie widzą, a jeśli już to jako jakiś wschodnich barbarzyńców.  Warto jednak pamiętać - bez zgody przełożonych naszych lokalnych elit do żadnego zbliżenia z Kremlem, a cierpliwość zachodu wobec posunięć Moskwy skończyła się wraz z awanturą na Ukrainie.

   Apeluję o rozsądek raz jeszcze - pamiętajmy, że nie tak dawno temu zachodnie elity proponowały przecież reset w stosunkach z Rosją i nawet jeżeli było to tylko działanie na pokaz mające zapewnić zachodowi trochę czasu na wprowadzenie swojego planu (coś dla fanów reptilian), to ciężko uwierzyć, żeby Putin nie zdawał sobie z tego sprawy. Zresztą w dobie przedmajdanowej polityki uległości względem Kremla dochodziło do wielu zgrzytów, choćby bliski nam przykład nie oddania i zniszczenia wraku prezydenckiego Tupolewa, który nawet jeżeli rozbił się z winy pilotów (na co wiele wskazuje), powinien był być udostępniony stronie polskiej przy absolutnym minimum dobrej woli. Politycy PO dali wtedy kolejny popis swojej skuteczności na arenie międzynarodowej, o sprawie przypomnieli sobie dopiero... po Majdanie, wcześniej nie było tematu! Swoją drogą zastanawiające jest dla mnie jak ze sprawy zwrotu wraku samolotu można było zrobić tak absurdalną kłótnię, w sensie, chciałbym poznać choć jeden argument w obronie tezy, dlaczego nie warto było domagać się od Rosjan zwrotu naszej własności, posiadającej tak symboliczne (dla wielu) znaczenie. Z przykładów nieco odleglejszych warto wspomnieć o blokowaniu budowy elektrowni atomowej w Bułgarii przez ekologów finansowanych przez... nawet nie chce mi się kończyć tego zdania.

   Głównym grzechem nadwiślańskich elit jest postkolonialna mentalność, która nie znosi choćby zadawania pytań o sens jakichkolwiek działań, które mogłyby dzisiaj poddać pod wątpliwość naszą ślepą wierność wobec zachodu. Nie chodzi nawet o to, że mamy jutro wystąpić z Unii, a pojutrze zasilić BRICS, chodzi o fakt, że poddanie pod wątpliwość jakiejkolwiek instrukcji "z góry" natychmiast wywołuje szaleńczy gniew tzw. autorytetów w większości krzyczących tak jakby umiejętność samodzielnego myślenia była dla nich powodem do wstydu. Innym objawem peryferyjności klasy rządzącej krajem jest fakt zadowalania się mało istotnym, głównie prestiżowymi, stanowiskami w unijnym aparacie biurokratycznym. Oglądając telewizje, słuchając TOKFM czy czytając pismo/portal Tomasza Lisa można by uwierzyć, że Buzek czy Tusk na brukselskich posadkach są europejskimi półbogami i ukoronowaniem naszej drogi jaką przebyliśmy po 1945 roku. Żeby udowodnić jak niewiele takie myślenie ma wspólnego z rzeczywistością proponuję zapytać kogoś o jakiegokolwiek innego przewodniczącego parlamentu europejskiego. Zadowalamy się poklepywaniem po plecach rezygnując z własnego interesu narodowego. Czytając ostatnio książkę o Korei Północnej natrafiłem na zdanie mówiące o tym, że Kim Ir Sen zaszedł tak daleko bo potrafił odróżniać stanowiska z realną władzą od tych, które mają tylko prestiżowe znaczenie, zresztą to w zasadzie po II wojnie światowej był scenariusz we większości krajów demokracji ludowej, gdzie początkowo politycy o zabarwieniu wolnościowym nie raz zasiadali na wysokich stanowiskach państwowych, pozbawionych jednak realnej władzy. Szkoda, że nasze elity nie posiadły tej umiejętności.

   Od czasu wejścia do Unii Europejskiej nie ma już naszej polityki międzynarodowej, swoje osobiste wizje próbował jeszcze realizować  Aleksander Kwaśniewski w trakcie przemian na Ukrainy z połowy zeszłej dekady, a także Lech Kaczyński organizując przylot do ogarniętej wojny Gruzją. Prawdopodobnie zatrzymał on wtedy rosyjskie czołgi - w dłuższej perspektywie czasu warto jednak zauważyć, że w końcu ekipa Saakaszwilego i tak straciła władze, a Abchazja i Osetia Południowa wciąż pozostają poza jurysdykcją Tbilisi - czy wstrzymując się z ratyfikacją traktatu lizbońskiego, co rozpalało do czerwoności polityków PO i dziennikarzy telewizyjnych, "No bo jak to?! My będziemy uwsteczniać Unię?! My wiemy lepiej niż Bruksela?!". Warto przypomnieć okoliczności, Lech Kaczyński chciał by podpisanie dokumentu było aktem jednogłośnym w całej Europie, a w Irlandii odrzucono akt w pierwszy referendum. Ówczesny prezydent w końcu się ugiął, nie sposób nie uśmiechnąć się jednak myśląc o tym jak wygląda jednomyślność w UE - "głosujmy do bólu nad jednym świstkiem, a tych co nie chcą podnieść ręki nazwijmy czarną owcą".

   W 2015 roku Polska jest krajem w II lidze polityki międzynarodowej nawet w Europie, nie mówiąc o świecie. Trzymając się analogii piłkarskiej, w globalnych rozgrywkach walczymy by nie spaść do okręgówki. Niestety na horyzoncie brak chociażby spójnej wizji na temat tego jaka powinna być nasza rola nawet w najbliższym sąsiedztwie czy UE. Rodzimi politycy brak kompetencji próbują tuszować dobrą miną i zdjęciami z Cameronem czy Merkel.

Saturday, May 16, 2015

I co dalej?

W moim poprzednim wpisie wspominałem występ Kukiza i Hołdysa w Drugim Śniadaniu Mistrzów, udało się zebrać wtedy dwie muzyczne miernoty w jednym studiu w tym samym czasie. Lepsze wyniki w kolekcjonowaniu tego typu osobistości mają tylko festiwale typu Opole i Sopot. Tam bez żenady co roku Perfecty, Lady Panki, Maryle Rodowicz grają ciągle te same nuty, bo raz jedni mają 50 lat jubileuszu na scenie a innym razem inni 35 rocznice wydania przełomowej płyty. Wbrew zapewnieniom Agat Młynarskich wszystkich stacji Cugowski i Markowski to nie są ulubieni wykonawcy wszystkich pokoleń Polaków, oglądający telewizje po prostu nie mają szansy poznać innych.

Niedźwiedzia przysługa

Dzisiejszy wpis jednak nie jest o muzyce, a znowu o wyborach prezydenckich. Wspomniany już wyżej Zbigniew Hołdys wyznaje "Pomyślałem, że jakaś gigantyczna żyła wodna musi płynąć pod Polską i ryje ludziom dekle". Co skłoniło celebrytę specjalnej troski do takich wyznań? Okazało się, że oto Krystian Legierski, działacz LGBT, zapomniał już o zbrodniach reżimu kaczystowskiego, o "polskim Eichmannie" Zbigniewie Ziobrze i odda głosu na kandydata PiSu. Na koniec felietonu zrozpaczony Hołdys dodaje "To nie jest felieton antyDudowy – to jest felieton o ludzkiej pamięci. Pamięć o rządach PIS zanikła". Zapraszam pana szanownego "muzykanta" do życia za mniej niż 2776 zł na miesiąc, czyli jak 2/3 Polaków. Odliczmy czynsz za mieszkanie - koło tysiąca, wydatki na jedzenie - kilkaset złotych, raty za jakiś kredyt - kolejne kilka stówek i zostaje się 700 złotych. Mało? Można zarabiać jak 18% społeczeństwa - podkreślmy ten dramat, to jest jeden na pięciu dorosłych Polaków - poniżej 1423 zł - tę kwotę ciężko jest nawet racjonalnie rozdzielać na cokolwiek. Tyle jeżeli chodzi o ludzką pamięć.

Oprócz Krystiana Legierskiego, również Robert Biedroń zadeklarował, że nie odda swojego głosu urzędującemu prezydentowi. Jest oczywiste, że o ile PiS nie zrobi w tej kwestii nic o tyle również nic nie zrobi PO. 5 lat większości w sejmie + sprzyjający prezydent podpisujący wszystko jak idzie tego nie zmieniły, więc czemu ktokolwiek miałby wierzyć, że teraz coś się zmieni? Przy obecnym społeczeństwie, otaczającej nas kulturze jest już niemożliwe żeby PiS mogło wprowadzić ustawy antyhomoseksualne, również totalnym sci-fi jest karanie za in vitro. Próba takich działań z pewnością spowodowałaby olbrzymi wybuch niezadowolenia społecznego, który zmiótłby PiS, na dobre, w okolice kilku procent poparcia. Moim zdaniem akurat sprawa związków partnerskich i adopcji przez nich dzieci już dawno powinna być załatwiona specjalną ustawą, żeby uniknąć gorszących sporów i bezsensownego szastania idiotycznymi hasłami "Czy jesteśmy nowoczesnym społeczeństwem?", to tylko wzburza młodych niezadowolonych i nastawia ich przeciwko mniejszością seksualnym. Chociaż nie dajmy się zwariować to nie jest najważniejszy problem w Polsce, jestem przekonany, że 5 lat dobrobytu w Polsce i nikt nawet nie krzyknąłby "Veto!" przy wprowadzaniu odpowiednich ustaw.

Wywiad jakiego udzielił Leszek Balcerowicz w TVN24 z pewnością do historii nie przejdzie, ale pokazuje jak daleko idą ludzie "mainstreamu", architekci III RP, w strachu przed utratą wpływów. "W każdym poważnym kraju kandydatów rozlicza się z obietnic. Czy to jest w ogóle nieistotne w naszej demokracji?" - kuriozalne jest to, że słowa te zostały wypowiedziane pod adresem Andrzeja Dudy. Dlaczego? Bo okazało się, że obietnice kandydata PiS kosztowałyby 100 mld złotych. Jedną z nich tylko, podwyższenie kwoty wolnej od podatku, Jacek Rostowski obliczył na 20 mld, czyli mniej więcej tyle ile wyparowało po słynnym transferze kasy z OFE do ZUS. Przypominam tylko, zabrano zgromadzone w funduszach 153 mld, a dług państwa zmniejszył się o 134 mld, na pytanie, gdzie pozostała kwota rzeczniczka rządu Małgorzata Kidawa-Błońska dała już swoją słynną wypowiedź - symbolizującą arogancje władzy i pogardę wobec przeciętnego obywatela - "Nie wiem".

Podrygi paralityka

Co ciekawe nikt nie liczy obietnic obecnego prezydenta Komorowskiego, tzn. może nie zupełnie nikt. Nikt w telewizji, bo jak wiemy internet jest bezlitosny. I tak minister finansów Szczurek jeszcze miesiąc temu mówił "Ta zasada jest dla nas nie do przyjęcia. Wprowadzenie zasady rozstrzygania wątpliwych sytuacji na korzyść podatnika byłoby kompletną zmianą filozofii, która kłóci się z obecnym systemem podatkowym", zaś po porażce prezydenta w I turze nagle okazało się, że "MF za rozstrzyganiem wątpliwości na korzyść podatnika".

Od ściany do ściany odbija się prezydent szukając drogi wyjścia z beznadziejnej sytuacji. To nieudane wyjście na miasto, co Bronisław Komorowski mógł powiedzieć młodemu chłopakowi oprócz "Niech siostra zmieni pracę i weźmie kredyt"? Pewnie nie mógł powiedzieć wiele sensownego, ale taka buta kandydata związanego z obozem władzy, któremu zarzuca się oddalenie od obywateli, kończy się tylko potwierdzeniem słów politycznych przeciwników - arogancja władzy sięga zenitu. Jak skomentować najnowszy pomysł "Telefon do przyjaciela"? Akcje promowały dwie młode, fajne, aktywne dziewczyny (ciekawe jak długo musiały starać się o taką pracę u prezydenta, czy są zatrudnione za 1400 na umowę śmieciową?). W sztabie nikt nie zadał sobie też pytania: Czy jest coś bardziej irytującego niż dostawać telefon z prośbą żeby głosować na jedynego słusznego kandydata reżimu, który od 8 lat nas równo kroi?

  Tego, że prezydent nagle okazuje się zwolennikiem JOW-ów nawet nie ma sensu komentować - tutaj masakrują go wszyscy, równo. Ponieważ PO w 2007 była za zmniejszeniem liczby posłów i likwidacją senatu to zaraz się okaże, że Bronisław Komorowski przecież "od zawsze tego chciał". Co go powstrzymywało przez ostatnie 5 lat?

Co dalej?

Bardzo bym sobie życzył, żeby te wszystkie pytania, które ostatnio zadałem na swoim blogu, które zadawane są też w internecie były zadawane na debatach prezydencki, jednak dociskanie Komorowskiego przez Monikę Olejnik czy Piotra Kraśko wydaje się być o wiele bardziej egzotycznym widokiem niż Krystian Legierski głosujący na kandydata partii konserwatywnej.

Wpis ten zakończę smutną konkluzją, że jednak mimo wszystko - choć chciałby się mylić - wygra obecny prezydent, nawet jeśli środowisko LGBT, Jan Sowa z Krytyki Politycznej, Związki Zawodowe i inni będą krzyczeć by głosować na Dudę. 444 tysięcy to liczba urzędników w Polsce, większość ma żonę/męża, dziecko jedno, lub więcej. Część zatrudnia swoje dzieci, która też ma swoje drugie połówki. To jest spokojnie ponad milion głosów na starcie, a nie śpi również telewizja, której dziennikarze są raczej zainteresowani utrzymaniem statusu quo, (vide, nie pokazanie w głównym wydaniu Faktów ewidentnej wpadki związanego z PO Olechowskiego).

Zresztą niebezzasadne wydaje się być pytanie czy ewentualne zwycięstwo Andrzeja Dudy nie zakończy się porażką PiSu na jesieni. Przecież jest oczywiste, że każdy jeden pracownik kancelarii prezydenta Dudy będzie grillowany przez media, jakie jest jego stanowisko wobec katastrofy smoleńskiej, jak blisko jest Macierewicza (czyli najważniejsza rzecz dla działalności Kancelarii Prezydenta) itp. itd. Choć to przecież PiS wykorzystuje ten wątek, ech... szkoda gadać, lepiej zagłosować i pokazać władzy prawdziwą żółtą kartkę.

Tuesday, May 12, 2015

Przed II Turą

       Znamy już wyniki wyborów. Można śmiało stwierdzić, że sondaże wiele się nie pomyliły. Różnica między dwoma kandydatami, którzy zmierzą się ze sobą w II turze to mniej więcej 1% głosów - błąd statystyczny. Co zapamiętamy z I tury? Czego nas nauczyła? Jak zapowiadają się najbliższe 2 tygodnie? Zacznijmy od początku.

Plankton prawicowy

Wśród kandydatów z poparciem poniżej 5% progu wyborczego nie brakuje znanych nazwisk, ale po kolei - czyli od końca. Stawkę zamyka Paweł Tanajno, o którym zdążyłem się dowiedzieć, że powinien zmienić sytlówę. Wynik następnego Jacka Wilka z KNP pokazuje jasno, że w pewnym środowisku - wbrew temu co same lubi o sobie sądzić - panuje kult jednostki, program nie jest najważniejszy. Odsunięty od władzy lider pociągnął rzeszę wyborców w swoją stronę, stąd wynik pana Wilka tylko nieco powyżej 0,5%. Próbuję zrozumieć logikę jaką kierowali się członkowie Ruchu Narodowego wybierając Mariana Kowalskiego jako kandydata, albo inaczej, próbuję zrozumieć logikę jaką kieruje się ktoś udzielający poparcia temu ugrupowaniu. Niezależnie z jakim sensem by nie mówił, to po pierwsze, w naszej szerokości geograficznej tego typu inicjatywy kojarzą się dość jednoznacznie - tak samo jak nie ma partii komunistycznych, tak samo nie ma miejsca na narodowców. Ich kandydat zaś wyglądający jak typowy koks, nieważne od tego jak elokwentnie nie będzie się wypowiadać zawsze będzie sobą reprezentować dla mnie frazę "Co się gapisz? Wpierdol frajerze?". Rozumiem szczytne idee, które przyświecają temu środowisku, ale nawet gdyby jakimś cudem udało im się wejść na jesieni do sejmu, będzie to oznaczać co najwyżej podzielenie losu LPR-u po kilku żenujących wpadkach. Jeszcze raz podkreślam, rozumiem całą ideę: RedIsBad, odwołania do endecji, ale w dzisiejszej Polsce jest to oferta bez adresata. Podobnie jak propozycje następnego prawicowego kandydata Grzegorza Brauna, z jego pomysłem intronizacji Jezusa Chrystusa Królem Polski na czele. To już było, kiedy PiS był w sejmie i zawsze, kiedy myślę o tym dlaczego w społeczeństwie panuje tak głęboka niechęć do zaangażowanej prawicy, to widzę właśnie takie obrazki z lat 2005-07 (albo modlitwę o deszcz zorganizowaną w sejmowej kaplicy).

Odrzucony mainstream. Co dalej z lewicą?

Wynik Janusza Palikota pokazuje jasno, że ten pan jest już politycznym bankrutem. Wielu, pamiętając, że to właśnie on był właścicielem gazety, która na swojej okładce umieściła słynny już znak "Zakaz pedałowania", od początku ostrzegało przed głosowaniem na milionera. Ja mam natomiast wrażenie, że rekordowy elektorat Palikota, był tym czym dzisiaj jest elektorat Pawła Kukiza - masą niezadowolonych (O czym pisałem TUTAJ). Uważam też, że były polityk PO zraził do siebie część swoich wyborców wprowadzaniem do sejmu postaci związanych z LGBT i generalnie klubo-kawiarnianą lewicą, jestem przekonany, że wielu ludzi chciało pokazać po prostu żółtą kartką dla rządu, a nie wplątywać się w sam środek wojny ideologicznej (bo mimo wszystko, jesteśmy raczej społeczeństwem konserwatywnym). Z kolei u ludzi bardziej zaangażowanych Palikot przegrał bo nie walczył nigdy na prawdę o ich pomysły, nie było poważnych prób legalizacji narkotyków, związków partnerskich, zmniejszenia subwencji, większość postulatów ugrzęzła gdzieś po drodze, a w kluczowym dla tej kadencji sejmu momencie posłowie jego partii podnieśli ręce za podwyższeniem wieku emerytalnego - czym dali pożywkę dla wszystkich uważających ich za "komórkę PO" (Teoria głosi, że PO zawarła pakt w ramach, którego miał on zabrać wynik lewicy i być ewentualnym koalicjantem, jeśli głosy PSL-u nie wystarczyłyby do osiągnięcia większości). Wyborcy poczuli się - nie bez racji - wykorzystani.

Inne są przypadki Adama Jarubasa i Magdaleny Ogórek. Oboje zdecydowali się poprowadzić kampanie w częściowym oderwaniu od oficjalnych linii partii ich popierających. Kandydat PSL-u otrzymał wynik w gruncie rzeczy nie różniący się wiele od tych jakie w przeszłości otrzymywali Jarosław Kalinowski i 5 lat temu Waldemar Pawlak. Wbrew temu co chce sądzić fanpage Żelazna Logika - "Gdzie podziali się zwolennicy PSL?", po raz kolejny potwierdziło się, że Ludowcy w wyborczej olimpiadzie wolą inne dyscypliny niż zmagania o fotel prezydenta. Odmienna zaś jest historia pani Ogórek, której poglądy jak sądzę mogłyby śmiało przypasować większości Polaków, ale fatalnie przeprowadzona kampania odebrała szansę na myślenie o choćby przyzwoitym wyniku. Wystawienie atrakcyjnej blondynki i zakazanie jej odzywania się? Przecież to jest samobój najczystszej próby, jak ktoś mógł w ogóle w Sojuszu na to pozwolić? Później zaczęły się tarcia w samej partii, czy popierać kandydatkę czy też nie, odwracanie się polityków gdy sondaże zaczęły spadać w dół. Ktoś powinien za to odpowiedzieć, ale biorąc pod uwagę jak twardo trzymają się u szczytu politycy z poprzedniego rozdania wygląda na to, że Leszek Miller gra ze swoim elektoratem w grę "kto pierwszy umrze". Komentarza nie wymaga również fakt, że wewnętrzną opozycje uosabia Grzegorz Napieralski, mój pilot od telewizora ma więcej charyzmy.

Kandydacie antysystemowi.

Janusz Korwin-Mikke. 4 lata temu napisałem w przywołanej przy okazji Janusza Palikota notce: "Korwin-Mikke może zakładać jeszcze dziesiątki nowych partii, ale dopóki nie zacznie być politykiem, a nie hybrydą sfrustrowanego przedsiębiorcy, publicysty i rozdętego ego nie ma szans na wejście do realnej polityki". Niestety postępująca demencja starcza nie wybacza. Wielu z was wie, że jestem żelaznym elektoratem tego właśnie kandydata, ale nie zamierzam się czarować. Fakt, że mój głos oddaję na kogoś takiego świadczy tylko o stanie polskiej sceny politycznej. Co raz cięższe staje się ciągłe tłumaczenie, że Korwin nie miał tego na myśli. Wypowiedzi jak ta o pobudzaniu ciekawości dziewczynek itp. to już nie są medialne przeinaczenia. Jeżeli polityk wie, że media polują na każdą jego kontrowersyjną myśl nie może sobie po prostu pozwalać na coś takiego, abstrahując od tego, że wygadywanie takich głupot świadczy tylko o jego ciężkim umysłowym ograniczeniu. Pisałem o tym wszystkim już 4 lata temu we wpisie "Pożegnanie z Afryką". Z wiekiem przychodzą też doświadczenia, dzisiaj po pracowaniu trochę to tu, to tam, wiem, że obniżenie kosztów pracy nie pociągnęłoby za sobą automatycznie wzrostu płac.

Byłem zatrudniony na czarno w fabryce, w której wszędzie latały opiłki metalu i ciąłem blachy piłami tarczowymi, a pracodawca jeżdżący Audi A6 nie kupował nam rękawiczek do pracy (3zł/sztuka), czy nie ogrzewał sali, każąc nam ubierać się cieplej (w lutym, kiedy leżał śnieg). Jeżeli byłem zatrudniony na czarno to nie było żadnych kosztów pracy - moja wypłata ciągle wynosiła go mniej niż gdybym był zatrudniony nawet na najniższą krajową (wliczam pensje + koszty). Inna historia z życia, znam przedsiębiorcę, który z jednej ze swoich kilku działalności ma 50 tysięcy. Zatrudnienie znajduje tam kilka-kilknaście osób (nie jest to praca fizyczna), każda zarabia najniższą krajową, niezależnie czy pracuje rok, czy pięć. Umówmy się, że podwyżka dla każdego nawet o 200zł uszczupliłaby jego dochód, z tego tylko jednego biznesu, o około 5000 - dla niego to nic, ale podwyżki nie da, bo przecież on się dorobił, a reszta ma zapieprzać to może kiedyś ktoś się wybije. Dlatego uważam, że oprócz obniżenia kosztów, które jest niezbędne, trzeba też podwyższyć płace minimalną - co zdaniem korwinistów byłoby socjalizmem, a to już najciemniejszy odcień zła. Niestety u nas w kraju brak jest poczucia solidarności. Ciekaw jestem czy obniżenie kosztów pracy sprawiłoby, że międzynarodowe sieci sklepów typu Tesco zwiększyłyby wypłaty dla pracowników. W to wierzyć mogą tylko najzagorzalsi akolici JKM. Zawsze pozostaje argument, że przecież można skończyć szkołę i pracować w normalnym miejscu i ok, ale zwróćmy uwagę, że w wielu krajach Unii Europejskiej można robić dokładnie TO SAMO i zarabiać 4 razy tyle, a koszty utrzymania są zbliżone do naszych. Zresztą wszyscy znamy wiele przykładów, kiedy ludzie kończą studia i później stają przed wyborem "robić byle co czy umrzeć z głodu" - wszyscy wiemy też, że nie dotyczy to tylko absolwentów wymyślnych kierunków humanistycznych.

Kończąc wątek Korwina chciałem jeszcze powiedzieć, że żal mi Przemysława Wiplera, który odszedł z PiSu, gdy partia ta miała najwyższe notowania, by poszukać sprzymierzeńców w walce o wolny rynek i normalność. Pomagał kandydatowi jak tylko mógł, a kiedy już po kampanii skrytykował go za niepotrzebną dyskusję z Kukizem o JOW-ach (w trakcie debaty) zostaje oblewany pomyjami przez wyznawców starszego pana z muszką, że jest sprzedawczykiem i chorągiewką. Słyszałem też opinię, że Wipler próbuje się tylko wybić przy Korwinie, no cóż to najbardziej kuriozalne zdanie jakie słyszałem w życiu. Wygląda na to, że były poseł PiS jest pierwszym politykiem w historii III RP, który uznał, że podawanie ręki JKM się opłaca.

Świetny wynik uzyskał wspomniany już Paweł Kukiz. Nie czuje się jednak na siłach, by oceniać ten wynik poważnie. Od początku byłem sceptyczny wobec tego kandydata, który uosabia z sobą tylko niechęć do mainstreamu i nic więcej - choć sam twierdzi inaczej. W swoim życiu nagrał dużo żenujących i słabych piosenek ("Całuj mnie" i "Bo tutaj jest jak jest" to klasyk gatunku - beznadzieja). Paweł Kukiz jest liderem wśród grupy wyborczej "Uczeń / student", był najczęściej wybieranym kandydatem przez ludzi poprzednio nie głosujących, lub głosujących na Ruch Palikota (dane z TEGO sondażu). Bardzo dobrze, że pojawił się na scenie politycznej kolejny gracz demaskujący propagandowe media i wytykający oderwanie od rzeczywistości politykom obecnie rządzącym, ale to trochę mało. Poza tym ja wciąż pamiętam jak przed poprzednimi wyborami Marcin Meller zapowiedział, że nie będzie głosować na PO i zaprosił Tuska do studia "Drugiego śniadania mistrzów". Tam oprócz ówczesnego premiera i prowadzącego program naczelnego Playboya, siedział właśnie Paweł Kukiz, wtedy jeszcze zakochany w platformie (w programie był również inny "świetny inaczej" polski muzyk - Zbigniew Hołdys). Całość do obejrzenia w TUTAJ.

A w drugiej turze...

Politycy PiS już zaklinają rzeczywistość i ogarnia ich euforia, ale jest jeszcze za wcześniej. Po pierwsze umówmy się jasno, to nie Andrzej Duda jest wielkim zwycięzcą tylko Bronisław Komorowski wielkim przegranym. Obecnie urzędujący prezydent potwierdził, że jest fatalnym politykiem. Zapewne ciążył mu też troszkę balast jego platformerskiego pochodzenia. Arogancja obozu rządzącego, który próbuje zaklinać rzeczywistość wraz z medialną kliką, że oto jest pięknie. Podwyższenie wieku emerytalnego, olanie obywateli, którzy pragnęli referendum w tej sprawie, olanie przez samego prezydenta inicjatywy Kukiza, kiedy ta jeszcze nie miała za sobą tak szerokiego frontu wyborców. PO pokazuje przez 8 lat rządzenia, że jest niezdolna do jakiejkolwiek reformy na rzecz obywateli, a działania "ciężkie, ale niezbędne" podejmuje tylko pod naciskiem Berlina, Brukseli, MFW i Banku Światowego, bo jeśli nie oni to do władzy dojdzie ten straszny PiS, a wtedy to zobaczycie! Tylko, że zaklęcia przestają działać, obywatele są zmęczeni tym mydleniem oczu. Autostrady, po których żeby jeździć trzeba nie rzadko wydawać więcej za sam przywilej niż za benzynę (powiedzcie, że to nie jest chore?), wypowiedzi jak ta Julii Pitery o tym, że obniżenie podatków zabije małe firmy, albo tweet ministry Muchy, która jechała normalnym pociągiem (TUTAJ) i dziwiła się, że takie coś jeszcze jest. Afera podsłuchowa, która pokazała, że władzy wolno wszystko, bo nie jest ważne kto co powiedział, ale kto nagrywał! Więc generalnie politycy mogą powiedzieć co chcą, że państwo istnieje teoretycznie, a szef MSZ-u opowiada o robieniu laski Amerykanom. Po prostu politycy PO traktują już ten kraj jak swoją własność, mają za sobą media, w których dominują ludzie o raczej niezbyt konserwatywnych poglądach i tak to się toczy. W telewizji można było zobaczyć codziennie co robił Bronisław Komorowski w trasie, jak spotykał się na ustawianych wiecach, gdzie przychodziły dzieciaki, które bez zażenowania do kamer mówiły, że dzięki temu nie mają lekcji. A inni kandydaci? Ogórek była bez końca wykpiwana, Korwin-Mikke, gromadzący codziennie pełne sale młodych ludzi, był pokazywany tylko, gdy powiedział coś głupiego. Andrzej Duda zanim wypowiedział słowo, już miał ustawioną prasę, że jest tylko pionkiem Kaczyńskiego, a gdzieś tam czai się też Macierewicz. Wszyscy są albo niebezpieczni, albo się nie znają, rację - wg. telewizji - miał tylko Bronisław Komorowski apelujący o ZGODĘ I BEZPIECZEŃSTWO, po czym atakujący wszystkich domagających się zmian, że o to są radykałami, a tylko on jest ostoją rozsądku. Spoty przedstawiające miotanie się Dudy w sprawie In Vitro komentowały i analizowały całe sztaby ekspertów i "autorytetów" (z zupełnie innej beczki totalnie żenujący spektakl w wykonaniu kandydata PiS), a tymczasem, nikt nie rozliczył PO i Komorowskiego, nikt w TV nie zadał pytania, ale jak to, co z JOW-ami, które obiecaliście? Co z tym, że mówiliście, że nigdy nie podniesiecie podatków, bo jesteście liberałami? Co z tym, że obiecywaliście, przy okazji poprzednich wyborów, nie podnosić wieku emerytalnego?  Co z likwidacją senatu? Co z ustawą w sprawie związków partnerskich? Co z ograniczeniem liczby posłów? Co z tym, że utrzymanie świty Komorowskiego kosztuje podatników więcej niż utrzymanie dworu brytyjskiej królowej?

Tych pytań w telewizji nie zobaczyliśmy, zobaczyliśmy za to spektakle obśmiewania innych kandydatów. Jak traktować poważnie Rostowskiego wyliczającego ile kosztowałyby obietnice Dudy, kiedy można policzyć ile państwo kosztuje ciągłe zwiększanie zatrudnienia w administracji? Można policzyć ile będzie kosztować finansowanie in vitro, które przecież nie jest niczym innym jak tylko kiełbasą wyborczą, ad hoc przygotowanym projektem pokazującym PO jako nowoczesną partię w opozycji do staroświeckiego PiS-u. Jest po prostu najgorszym graniem na emocjach, każdy chce mieć szanse na dziecko, kiedy już wykończony przez nerwy związane z niepewnością zatrudnienia, wielkością wypłaty i kilkoma kredytami, będzie żyć na- prawie już swoich (jeszcze 15 lat hipoteki) - kilkudziesięciu metrach kwadratowych i wieku 39 lat stwierdzi, że teraz jest czas na dziecko, bo w końcu jakoś sobie żyje i może sobie pozwolić raz na rok czy dwa na Tunezję Last Minute. Żeby była jasność, ja nie mam nic przeciwko in vitro, ale czy nasz kraj stać na jeszcze jedną fanaberię, kiedy już teraz musimy transferować pieniądze z OFE żeby dopinać budżet? Słusznie zauważył Paweł Kukiz, że matka z chorym dzieckiem, nie jest w stanie dać sobie rady. Nie wszystko jest refundowane co być powinno, nie rozwiązujemy strukturalnych problemów w służbie zdrowia, nie reformujemy KRUS-u, czy górnictwa, a bawimy się w następną rzecz, ale jak mówiłem - wyborczy wybieg po "postępowy" elektorat.

To wszystko było już tak tragiczne, że ludzie musieli powiedzieć dość. Wbrew jednak pobożnym życzeniom PiS elektorat niezadowolonych nie opowie się jednomyślnie za Andrzejem Dudą. Zostawiłbym na boku, straszenie Macierewiczem, czy Kaczyńskim. Największa partia opozycja ma wciąż wielu przeciwników, oprócz tych najbardziej zmanipulowanych przez TV (wspominałem kiedyś o wypowiedzi telewidza ze Szkła Kontaktowego "Co ma w logo Amber Gold? Krzyż! A Kto broni krzyża?", w najbliższej rodzinie zaś słyszałem o tym, że "Jarek rucha kota! I jak powie w PiS, że trzeba ruchać kota, to wszyscy będą ruchać kota, a kto nie ten będzie wyjebany z partii" - niestety, ale ta osoba nie kojarzyła jak z PO żegnał się Olechowski, Rokita, Piskorski, Gilowska i jak gnębiony był Schetyna). Są wyborcy, którzy nie postawią na Dudę ze względu na ów incydent z in vitro, który obrazuje szersze zjawisko. Bardzo dobrze, że kandydat, nie boi się powiedzieć, że jest katolikiem, ale OCZEKIWANIE, na decyzje episkopatu to jest w kraju o jakichkolwiek cywilizowanych standardach co najmniej żenujące. Andrzej Duda będzie nieakceptowalny dla elektoratu domagającego się legalizacji narkotyków, związków partnerskich i dużej rzeszy, antyklerykalnie - nie bez racji - nastawionych wyborców.

Co wybiorą ludzie dowiemy się już za niespełna dwa tygodnie. Andrzej Duda nie jest kandydatem dla wszystkich, niemniej kolejne 5 lat z chłopem oderwanym od pługa,który w japońskim parlamencie wchodzi na krzesło i rzuca "mój szogunie", operując tym samym najbardziej płytkim stereotypem w stosunku do trzeciej gospodarki świata - Japonii, to będzie 5 lat straconych. Mój głos, niestety, powędruje do kandydata PiS, ale robię to bez cienia radości, tylko dlatego, że mam dosyć tego oszukiwania. W 2007 roku byłem gotów umierać za PO, ale dzisiaj mamy inne realia. Przez 8 lat nie było żadnej reformy państwa, która nie drenowałaby kieszeni szarych obywateli, żadnej spełnionej fundamentalnej obietnicy sprzed wspomnianych wyborów. Donald Tusk śmiejący się z Kaczyńskiego, że tylko facet bez prawa jazdy może zwiększać liczbę fotoradarów w Polsce, po czym robiący coś zupełnie odwrotnego po dojściu do władzy - to jest obrazek zbyt często powtarzający się w różnych konfiguracjach w mojej głowie żebym mógł po prostu "olać ten temat".

Zdaje sobie sprawę z faktu, że prezydent niewiele może, ale tu nie chodzi o to, że liczę na to, że Duda nagle obniży wiek emerytalny, czy wprowadzi JOW-y (zły pomysł). Liczę, że ta władza dostanie w końcu nauczkę i zobaczy, że nie jesteśmy jakąś tępą masą, którą można pomiatać. Wniosków z porażki nie wyciągnęła skoro dzień po porażce Komorowski ogłosił, że o to on teraz będzie bardziej z wyborcami i zorganizuje referendum. To są działania chybione, jak celnie zauważył Artur Celiński "Decyzja Komorowskiego o zarządzeniu referendum w kwestii JOW-ów kilka godzin po bolesnej porażce w pierwszej turze wyborów prezydenckich pokazuje, że on i jego środowisko nie rozumieją nic z tego, co się dzieje. W takiej sytuacji nie pozostaje im nic innego, niż wezwanie racjonalnych Polaków do obrony przed tymi radykalnymi marudami, którzy mieliby popsuć polską atmosferę sukcesu. (...) Nie zauważyli, że ich powtarzane metodą zdartej płyty tezy o tym, że musimy być wspólnotą; że jest lepiej niż było kiedykolwiek wcześniej; i że racjonalnie jest w tej sytuacji wybrać zgodę i bezpieczeństwo przypominały bardziej strategię komunikacyjną społecznie odpowiedzialnej korporacji niż wiarygodną propozycję polityczną. (...) Tak samo, jak nie rozumie tego kierownictwo Gazety Wyborczej, która beznamiętnie powtarza, że jedyną słuszną opcją jest głosowanie na tych, którzy dają szansę na wygodne życie przede wszystkim dla tych, którzy już dzisiaj żyją wygodnie." (Całość artykułu TUTAJ).

Kogo nie wybierzemy, to i tak wybór między kiłą a cholerą. Ja ze swojej strony apeluję o ukaranie rządzących. Pamiętajmy, że walka o prawdziwą władzę odbędzie się dopiero na jesieni.