Tuesday, September 1, 2015

Kapitan Ameryka!

   W prawicowej części internetu nadal bez zmian. Obiektem zachwytów wciąż Władymir Władymirowicz, a tarczą do rzutków zdjęcie aktualnego rezydenta Białego Domu. Oczywiście na dzień dzisiejszy jest Barack Obama, ale dla wszystkich jest oczywiste, że to tylko pionek w rękach waszyngtońskich elit i banksterów z Wall Street.

   Przy okazji kryzysu na Ukrainie w Polsce obudził się antyamerykanizm, a zwroty takie jak "amerykański imperializm" znowu trafiły do głównego obiegu, po latach na wygnaniu (gdzie wciąż jeszcze przebywa "walka klas", a skąd uciekł już "kapitalistyczny wyzysk" i "proletariat" - w postaci prekariatu, tak tak, wiem to nie to samo).

   Tym razem dowiedzieliśmy się, że Majdan był tylko brudną i parszywą prowokacją wymierzoną w miłującą pokój Moskwę, bo to może Władymir Władymirowicz wysłał czołgi na wschód Ukrainy i na Krym, ale wiecie co zrobił zachód? Tutaj wersji jest co nie miara, w najbardziej klasycznej lansowanej przez bożyszcza nastolatków Janusza Korwina-Mikke wygląda na to, że - w skrócie - zachodni system finansowy jest na granicy bankructwa i potrzebna jest wojna by to przykryć. Miliardy dolarów, wszystko po to by sprowokować Putina do pierwszego ruchu i dostać wymarzony casus belli. Bo wiecie, zachodnie elity są w zasadzie tak cyniczne i bezduszne, że są gotowe wydawać ostatnie oszczędności będąc na skraju nędzy po to by wkurzyć człowieka uważanego w naszej części świata za nieobliczalnego. Są gotowe poświęcić Pragę czy Warszawę jako ofiary potencjalnego ataku nuklearnego po to by później móc oddać.

   Teoria ta ma wiele słabych punktów. O ile jestem skłonny uwierzyć, że w Pentagonie siedzi banda antyrosyjsko zaślepionych generałów, to nikt mnie nie przekona, że w całym ośrodku decyzyjnym pomiędzy luźną sugestią "sprowokujmy Putina" do dziś nikt nie pomyślał sobie o priorytetach, a te wskazują jasno - Rosja nie jest dziś realnym przeciwnikiem zachodu. Abstrahując od kwestii czysto militarnych, nie ma konfliktu interesów. Wręcz przeciwnie! Polityka resetu firmowana przez Obamę na początku jego pierwszej kadencji była odpowiedzią na oczekiwania ludu. Skrajnie niepopularne, w późniejszych fazach, interwencje w Iraku i Afganistanie dały impuls do powrotu do stołu rozmów zamiast do wysyłania żołnierzy. Odprężenie w stosunkach na linii Moskwa-Waszyngton byłoby tym bardziej pożądane, że dużo większym zagrożeniem dla światowej hegemonii Stanów Zjednoczonych - o ile wolno o niej jeszcze mówić - na dzisiaj są Chiny.

   Warto pamiętać też, że to ciągłe zaangażowanie w konflikty zbrojne przez dziesięciolecia jest dla pozycji USA dużo większym sprawdzianem niż lokalny Napoleon na wschodzie Europy. W tym momencie chciałbym zrobić mały przystanek. Przeciwnicy Waszyngtonu często akcentują, że imperialna polityka Stanów to właśnie przede wszystkim tępe bombardowanie tych, którzy się z nimi nie zgadzają. Nieprzemijającą chwałą cieszy się żart o "Nadchodzącej/Nadlatującej Demokracji", która gotowa jest "spuścić ci wpierdol". Nie wolno jednak dopuszczać się uproszczeń, "eksport demokracji" nie był celem samym w sobie, miał to być środek zapobiegawczy. USA jako najbogatszy i najbezpieczniejszy kraj "wolnego świata" dwukrotnie umywał ręce od problemów po drugiej stronie Atlantyku, dwukrotnie w końcu był do tego zmuszony by bałagan sprzątać, gdyż nieograniczona wojna podwodna za każdym razem prowadziła do zagrożenia interesów Waszyngtonu. W dodatku, za drugim razem świat z zażenowaniem oglądał zachodnioeuropejski festiwal polityki ustępstw wobec nazistowskich Niemiec. Warto przy okazji pamiętać, że wybuch II wojny światowej nie był dla ludzi szokiem zwalającym z nóg. Widziałem kiedyś wyniki sondażu przeprowadzonego w sierpniu 1939 w USA, z których jasno wynikało - mniej więcej 3/4 ankietowanych uważało, że konflikt rozpocznie jeszcze na jesieni. Przecież każdy kto jest troszkę w temacie wie, że Chamberlain oddający Hitlerowi Sudety już wówczas był uważany za polityka naiwnego, każdy zna jakieś sentencje, z których niezbicie wynika, że każdy się wojny spodziewał, choćby słynne "To nie pokój to zawieszenie broni na 20 lat" (Foch o traktacie Wersalskim tuż po jego podpisaniu), czy "Mogli wybrać wojnę lub hańbę, wybrali hańbę, a wojnę i tak będą mieć" (Churchill po wspomnianym wyżej Monachium).

   Zarówno pierwsza jak i - zwłaszcza - druga wojna światowa pokazały jasno amerykańskim elitom, że izolacjonizm nie jest wyjściem, a wojnom lepiej zapobiegać niż brać w nich udział. Kiedy Amerykanie używali bomb atomowych w Japonii przeważył właśnie ten czynnik. Chodziło przecież tylko o to, żeby konflikt już się zakończył i umarło mniej ludzi (tak swoich jak i przeciwników). W bonusie doszedł jeszcze argument straszaka dla Moskwy - "Pamiętajcie towarzysze, my wiemy, że Armia Czerwona to największa siła konwencjonalna, ale my tutaj mamy coś więcej". Dzisiaj wiedząc jak atom rozprzestrzenił się po świecie łatwo jest się uśmiechać, ale warto pamiętać, że konstruowanie tej broni to były lata badań i koszta , których nie dało się z niczym porównać. ZSRR musiało na swoją wunderwaffe jeszcze poczekać, a przecież znamy przypadki ideowych komunistów z zachodu, którzy swoją wiedzą z Moskwą chętnie się dzielili.

   Silnym doświadczeniem i wstrząsem dla waszyngtońskich elit musiała być też utrata sojusznika na Dalekim Wschodzie jakim były Chiny. Odmówienie zdecydowanej pomocy Czang Kaj-Szekowi sprawiło, że USA stracił alianta o potencjale, którego można było napisać kilka opasłych tomów. Wybuch II wojny światowej, zmierzch mocarstwa w Paryżu, wyrok śmierci dla mocarstwa w Londynie i Moskwa instalująca satelickie rządy w kolejny krajach bloku wschodniego w połączeniu z utratą przez Kuomintantg wpływu na sytuacje w Państwie Środka doprowadziły pod koniec lat czterdziestych do palącej potrzeby stworzenia nowej polityki zagranicznej przez Waszyngton. Tutaj należy upatrywać źródeł amerykańskiego "eksportu demokracji" i z tej strony należy patrzeć na konflikt koreański czy wietnamski.

   Z perspektywy historycznej, kiedy spojrzymy na problem pod tym kątem, widać wyraźnie, że amerykańskie elity po prostu odrobiły lekcje. Oczywiście na przestrzeni dziesięcioleci system reagowania na każdy sygnał zebrał swoje żniwo, amerykańskie konto obciąża poza tym dogadywanie się z lokalnymi watażkami, wspieranie często najobrzydliwszych reżimów ze względu na ich przyjazną wobec USA postawę. Z drugiej strony, czy nie jest nam łatwo oceniać skutków "bombardowania demokracją" bez możliwości zapoznania się z tym co by było, gdyby Waszyngton znowu wrócił do Izolacji. Czy "odpuszczenie sobie" Korei, Wietnamu albo Europy Zachodniej nie doprowadziłoby do tego, że sowiecka dominacja zniszczyła by nie połowę a całość Starego Kontynentu? Czy oddanie pola jednostkom w typie Castro, Che Guevara nie zmiotłoby w końcu samych Stanów Zjednoczonych?

    Jest oczywiste, że nie może być pełnej zgody, na wszelkie poczynania USA i jasno trzeba sobie powiedzieć gdzie są granice. Wymyślanie sobie coraz bardziej absurdalnych powodów do wojny, w połączeniu z -jak sądzę - nierzadką u prezydentów tego kraju manią wielkości, wręcz obsesją by zapisać się na kartach historii. Proces przybrał karykaturalną formę już po upadku Związku Sowieckiego, kiedy wobec osamotnienia Waszyngtonu co raz częściej interwencje polegały na bezrefleksyjnym wchodzeniu w konflikty, których jedynym wynikiem były zbombardowanie miasta i postępujące bankructwo idei obrony demokracji.

   Niech wszyscy krytycy USA wstrzymają jeszcze oddech, amerykańskie elity nauczą się w końcu życia w nowej sytuacji. 20 lat ponad potrzebował Waszyngton by zacząć aktywnie uczestniczyć w światowej polityce, utrata Chin i Europy Wschodniej zaowocowały rozpoczęciem antykomunistycznej krucjaty na świecie. Ile czasu potrzebowała Moskwa by podnieść się po wojnie domowej i znaleźć nowe miejsce dla siebie po upadku idei światowej rewolucji? Chiny potrzebowały 100 lat od wojen opiumowych do zadeklarowania przez Mao końca wojny domowej żeby w ogóle zjednoczyć kraj, a następnych 40 by otworzyć kraj szeroko na świat.

   Oczywiście dla każdego myślącego człowieka jest oczywiste w jaki sposób zachodnie (a więc i nasze) media usprawiedliwiają działalność amerykańskiej machiny. Grzechy popełniane przez Waszyngton wciąż są z łatwością tłumaczone przez te same gadające głowy, którym włosy jeżą się na samą myśl o grzeszkach Moskwy. Powtórzę tutaj jednak wnioski, które nie raz już zapisywał w tym miejscu, dla nas sojusz z Rosją nie stanowi żadnej alternatywy. Dla żadnego Putina Polska nie będzie nigdy partnerem do rozmów. Zresztą podobnie jak dla Niemiec, które przed odrodzeniem rewizjonizmu chronią... amerykańskie wojska. Teoretycznym plusem naszego ślepego oddania Anglosasom wciąż pozostaje to, że w interesie USA leży utrzymanie statusu quo w naszym regionie.

   Podsumować wpis świetnie mogą słowa Richarda Nixona, który w polityce zagranicznej Stanów otworzył nowy rozdział "podkradając" Moskwie partnera (ideologicznego choć krnąbrnego) bez bombardowania miast: "Nie możemy za bardzo przepraszać za rolę Ameryki w świecie. Nie możemy zbyt wiele mówić o tym, co Ameryka zrobi. Innymi słow, uderzmy się w piersi, nałóżmy włosiennicę i, coż, wycofamy się, zrobimy to i tamto, i owo. Sądzę, że musimy powiedzieć: "Komu Ameryka grozi? Kogo wolelibyście widzieć w tej roli?"